- Kontroluję szpitale od 1992 roku i nigdzie nie ma tak złej sytuacji jak stwierdzono w Szczytnie – mówił podczas kolejnej rozprawy przeciwko p.o. dyrektora Markowi Michniewiczowi jeden z inspektorów pracy kontrolujących szczycieński szpital. Chodziło o niewydawanie personelowi odzieży roboczej i obuwia. Dyrektor zaczął się wywiązywać ze swoich obowiązków dopiero po kolejnej kontroli inspekcji, ale sytuacja wciąż pozostawia wiele do życzenia.

Oszczędności według dyrektora

ZŁA SYTUACJA

Przed Sądem Rejonowym w Szczytnie odbyła się druga rozprawa przeciwko p.o. dyrektora szpitala Markowi Michniewiczowi. Inspekcja pracy zarzuca mu szereg naruszeń przepisów związanych m.in. z rozliczaniem wynagrodzenia za nadgodziny, niezachowanie wymaganego czasu odpoczynku personelu między dyżurami, samowolne dysponowanie środkami Zakładowego Funduszu Świadczeń Socjalnych oraz łamanie zasad BHP. Tym razem najwięcej miejsca poświęcono właśnie tej ostatniej kwestii. Chodziło głównie o niezapewnienie pracownikom wystarczającej ilości kompletów odzieży roboczej oraz obuwia. Zeznający jako świadek Jerzy Pakisz z olsztyńskiej inspekcji pracy, który prowadził w szpitalu kontrolę, przyznawał, że w szczycieńskiej placówce pod tym względem jest fatalnie. - Od 1992 roku kontroluję szpitale, ale nigdzie nie ma tak złej sytuacji jak w Szczytnie – mówił, dodając, że w innych ZOZ-ach na terenie województwa personel otrzymuje nową odzież nawet raz na rok. Tymczasem w Szczytnie od 2002 r. przez kolejnych pięć lat nie dostał jej wcale. W 2007 r. wydano ją zaledwie 34 osobom. Dopiero po kolejnej kontroli inspekcji przeprowadzonej rok później dyrekcja przekazała odzież większości personelu. Stało się to jednak w 2010 roku. Mimo to w szpitalu wciąż są pod tym względem niedobory. Sytuacja taka powoduje, że pracownicy sami kupują potrzebne im ubrania i sami je również piorą, do czego przyznała się nawet naczelna pielęgniarka. - Zakup odzieży to nie taki duży wydatek, by czynić na nim oszczędności – zauważał inspektor.

ZŁAMAŁ PRAWO, ALE CHCIAŁ DOBRZE

Z kolei zastępczyni dyrektora ds. organizacyjno-prawnych Beata Kostrzewa potwierdziła, że Marek Michniewicz podejmował decyzje o przesuwaniu środków z funduszu socjalnego na bieżące potrzeby szpitala. Zapewniała jednak, że w żadnym wypadku nie odbywało się to ze szkodą dla personelu, który otrzymuje świadczenia na czas. Sam dyrektor po raz kolejny przyznał, że w kierowanej przez niego placówce rzeczywiście dochodziło do łamania przepisów Kodeksu Pracy, ale wymuszała to sytuacja finansowa. Przekonywał sąd, że miał do wyboru – albo spełnić wszystkie wymogi wobec pracowników, albo podjąć decyzje mogące odbić się negatywnie na pacjentach. - Żadne moje działania nie były ukierunkowane przeciw pracownikom, a wręcz odwrotnie. Kiedy tu przyszedłem, zastałem ruinę. Teraz robimy wiele, sytuacja się poprawia – podkreślał swoje zasługi dla szpitala. Wyrok w tej sprawie jeszcze nie zapadł. Oskarżyciel wnioskuje o ukaranie dyrektora karą grzywny w wysokości 3 tys. złotych.

Sądowe wystąpienie Michniewicza przysłuchujące się rozprawie pielęgniarki odebrały z niesmakiem. - Teraz wyjdzie na to, że jest on bohaterem i wybawicielem szpitala – komentowała jedna z nich.

(ew)