Pierwsze ajencyjne knajpy

Tydzień temu wspomniałem kawiarnię „Ulubiona” jako jeden z trzech pierwszych ajencyjnych lokali w Warszawie. „Ulubiona” była wprawdzie kawiarnią, ale nowy właściciel (ajent) wprowadził do menu kilka prostych, świetnie przygotowanych dań restauracyjnych, jak „wołowina po łowicku”, czy porcje indyka z borówkami. A to stanowiło nowość w ówczesnej gastronomii.

„Ulubiona” była jednym z trzech (jeśli dobrze pamiętam) lokali gastronomicznych w Warszawie, które jako pierwsze trafiły w prywatne ręce na zasadzie ajencji. A miało to miejsce za czasów wczesnego Gierka. Wprawdzie już wcześniej funkcjonowały dwa lokale prawie prywatne, to jest piwnica Wandy Warskiej na Rynku Starego Miasta i po przekątnej rynku restauracja „Kamienne Schodki”, gdzie najlepszą w Warszawie kaczkę serwowała wdowa po zmarłym w 1964 roku poecie Stanisławie Piętaku, ale były to wyjątki poza regułą, funkcjonujące na zupełnie innych zasadach niż późniejsze ajencje.

Ajentem „Ulubionej” był zamożny tak zwany prywaciarz z Chmielnej (branża szewska). Ważniejszy jednak był jego wspólnik – zawodowy gastronomik, organizator dyplomatycznych bankietów w rządowej ekipie Gomułki. Wówczas już bez zajęcia, ale za to z koneksjami.

Z zupełnie innego klucza pochodzili ajenci, a ściślej mówiąc ajentki pozostałych dwóch lokali. Tu władza chciała dać wyraz ludzkiego podejścia do zasłużonych artystów i była łaskawa wyrazić zgodę na oddanie w prywatne, acz zasłużone ręce, nocnego lokalu „Pod Gwiazdami” - słynnej Hance Bielickiej oraz restauracji „Kuźnia” (w zabytkowej kuźni przy pałacu w Wilanowie) - Beacie Artemskiej – śpiewaczce, tancerce i aktorce - primadonnie Operetki Warszawskiej, wówczas już w stanie spoczynku. Wkrótce zresztą inni znani ludzie mogli otworzyć swoje ajencyjne lokale. Najpopularniejszym z nich był zapewne Jerzy Kulej, słynny mistrz bokserski.

„Pod Gwiazdami” to był lokal z dancingiem na rogu Marszałkowskiej i Hożej, w wysokościowcu na ostatnim, piętnastym piętrze. Wjeżdżało się windą z klatki schodowej na parterze wprost do hallu nocnej restauracji. Do tańca grał zawsze znakomity zespół, a honory domu czyniła niezapomniana Marta Nowosad – piosenkarka i aktorka, znana także jako propagatorka metody ćwiczeń Hatha Joga. Właścicielka – Hanka Bielicka raczej tam nie bywała, ale wśród gości można było zauważyć sporo znanych osób z Wiesławem Gołasem na czele. Stali bywalcy, ci dobrze znani Marcie Nowosad, witani byli w momencie wejścia na salę „swoją” piosenką . Na przykład Michał Charewicz – były wojenny lotnik RAF-u - zawsze nienagannie ubrany, szczupły, elegancki, z falami pięknych, siwych włosów - witany był już od progu piosenką „Playboy”, co sprawiało mu niekłamaną przyjemność. Inny stały gość, jakim był młodziutki, ale niebywale zdolny weterynarz, syn znanego lekarza i dramaturga zarazem – Jerzego Lutowskiego (autora scenariuszy takich filmów jak „Pociąg”, czy „Przygody pana Michała”), Andrzej Lutowski słyszał już od wejścia frazy słynnej piosenki z filmu „Doktor Żywago”. Andrzej mimo młodego wieku był dość ekscentrycznym oryginałem potrafiącym przyjść do nocnego lokalu w lekarskim fartuchu poplamionym krwią. Brał wówczas mikrofon z rąk Marty i przepraszał gości, że przed chwilą musiał nagle operować chorego psa i stąd ów mało stosowny strój. Padało wówczas pytanie z sali, czy operacja się udała. Andrzej odpowiadał, że tak, dostawał brawa i zabawa toczyła się dalej. Kilka lat później Lutowski wyjechał na stałe do Paryża. Spotkałem go kilkanaście lat temu w Warszawie. Trwał międzynarodowy zjazd lekarzy. Okazało się, że Andrzej reprezentował medycynę francuską. Jak mi opowiedział – w Paryżu ukończył studia medyczne, a że jak już pisałem był naprawdę niezwykle zdolnym lekarzem zwierząt, toteż i w ludzkiej medycynie osiągnął wszelkie możliwe tytuły i zaszczyty. Żartowaliśmy wówczas, to jest podczas naszego spotkania, że to wpływ „indoktrynacji” piosenką „Doktor Żywago”.

Rozpisałem się nieco, może nadmiernie, o lokalu Hanki Bielickiej. No, ale tam akurat bywałem. W „Kuźni” natomiast byłem najwyżej dwa lub trzy razy, bo do Wilanowa trzeba było czymś dojechać. „Kuźnia” słynęła z borowików w śmietanie oraz z pianisty-piosenkarza Jasia Przyłubskiego, który każdy wieczór rozpoczynał od piosenki „Powróćmy jak za dawnych lat”, a potem śpiewał dalej wszystkie stare, przedwojenne przeboje, akompaniując sobie na pianinie.

Wspomniałem Jasia Przyłubskiego. Piosenkarza i kawiarnianego tapera. Tydzień temu pisałem o innych taperach, powrócę zatem na chwilę do tematu pianistów.

Dziesięć lat temu Jacek Olechowski (brat znanego polityka Andrzeja) otworzył w Warszawie, na Chmielnej piano-bar „Navi Lutea”. Ogłosił wówczas wielki konkurs taperów. I o dziwo, zgłosiło się wielu pianistów! Wśród nich od dawna zapomniany, słynny taper pierwszych powojennych kawiarni – Witold Mańkowski. Wspomniany piano-bar nie przetrwał długo, ale podczas swoich dni chwały jego główną atrakcję stanowił właśnie Witek Mańkowski, ostatni warszawski, historyczny taper, w znakomitej zresztą formie.

Andrzej Symonowicz