Od pradawnych czasów przyjęło się, że kuchnia to królestwo kobiet, gdzie prawdziwy mężczyzna zagląda rzadko i niechętnie. Bo i po co? Wiadomo, że jedzenie to sprawa wyjątkowo poważna i tu nie ma żartów. Nie wolno więc przekazywać władztwa nad napełnianiem żołądków w ręce tak niepewne jak osobników noszących spodnie. Czasy się jednak zmieniają, panie noszą spodnie równie chętnie, a panowie coraz częściej lądują w kuchni. I to wcale nie od wczoraj!

Już sam Gall Anonim znaczna część swych kronik poświęcił opisowi potraw, biesiad i obyczajów kulinarnych. A skąd wziął wieszcz Adam opis uczty z XII księgi "Pana Tadeusza"? Oczywiście też z męskiego jak najbardziej dzieła, jakim było Kompendium ferculorum Stanisława Czernieckiego. Zaraz, zaraz! - zawoła człek trochę w narodowych legendach obeznany - a gdzie Rzepicha, której skromną wieczerzę rozmnożyli dwaj tajemniczy podróżni. Oczywiście. Była to wieczerza wcale, wcale. Bo i prosiaczek na stół trafił i beczułka dobrze sfermentowanego piwa! Ale już odrobinę później jej praprawnuk, Bolesław Chrobry osobiście nadzorował przygotowanie do trzydniowych uczt na cześć Ottona III. Codziennie zastawiano 40 stołów głównych, pomniejszych nie licząc. Bolkowi takie oparcie sprawy o bufet doskonale już w tych czasach się opłaciło, gdyż jak wszyscy wiemy dorobił się w ten sposób korony. Można by te przykłady skutecznej męskiej ingerencji w sprawy kuchenne mnożyć. Czy słyszał ktoś o genialnej szefowej kuchni? A szefami znanych kuchni byli i są jak dotąd z reguły panowie. W Szczytnie zresztą też.

A skąd mi taki temat przyszedł do głowy? Otóż zwrócił uwagę jeden z czytelników, że opisując zaprzyjaźnione i z reguły doskonałe kuchnie zawsze wspominam o panach tworzących dzieła sztuki gastronomicznej. Cofnąłem się nawet naście lat w głąb historii "Kurka" i faktycznie. Poczynając od zapomnianej już jaskini rozpusty gastronomicznej w Gizewie, gdzie bywałem częstym gościem śp. już niestety mistrza Leszka, przez inne opisy wyczynów kulinarnych, dotyczyły one przede wszystkim panów. Jedyny wyjątek sprzed jakichś 10 lat to pamiętany do dzisiaj wspaniały pieczony schab, nadziewany polędwicą z kolei nadzianą śliwkami będący dziełem pani, obecnie tworzącej nadal ciekawą kuchnię w Płozach.

Żeby jednak nikt nie odniósł wrażenia, iż piękniejszą część ludzkości dyskryminuję, to dodam, że na co dzień to jednak panie z reguły nadal odpowiadają za smaczne napełnianie żołądków wszelkiej maści domowników i jak na przykładzie autora tych słów doskonale widać, czynią to niezmiernie skutecznie. Dlatego m.in. zasługują na wszechstronną pomoc w tym zbożnym dziele i stałe docenienie.

Z "walentynkowej" więc, jak najbardziej słusznej okazji, postanowiłem swoją "Walentynkę" oderwać trochę od codziennej krzątaniny i zaprosić m.in. do dobrej knajpki na coś dobrego w miłej atmosferze. Znajomi olsztynianie polecili, podobno niezwykle modną, restaurację La Boca, tuż obok olsztyńskiego zamku. Specjalnością ma tam być kuchnia południowoamerykańska. Całe szczęście, że było to właśnie tego szczególnego dnia, kiedy akurat nie jedzenie jest najistotniejsze. Dawno nie przeżyłem takiego rozczarowania. Poza wspaniałym towarzystwem i pięknym widokiem za oknem reszta była beznadziejna! Zarówno zupa z curry, przypominająca w smaku wodziankę na przednówku, krem z brokułów całkowicie pozbawiony walorów smakowych tej jarzyny, po moją ulubioną baraninę, czyli jagnię w ziołach. Jagnię to musiało być cokolwiek przechodzone, twarde niczym minister Ziobro, że o cenie, z racji chyba bliskości do związanego z Kopernikiem zamku, astronomicznej nie wspomnę. Jeżeli dodać prawie godzinne oczekiwanie na sporządzenie tego specjału, beznadziejnego kelnera (pana!) podającego akurat inne niż zamówione potrawy, za to nie podającego przez wiele minut sztućców, to tylko urok tego akurat dnia sprawił, że do Szczytna wróciliśmy jednak w dobrym nastroju.

Wiesław Mądrzejowski

2006.03.01