To, co działo się w Szczytnie i okolicach w trakcie długiego weekendu czerwcowego to już ostatnia próba generalna przed letnią turystyczną nawałą – oby nastąpiła. O tym, co się wyrabiało w środowe popołudnie na ulicach a właściwie na jezdniach – szkoda pisać. Jeden wielki korek spowodowany absolutną niefrasobliwością naszych miejskich władz, które dopuściły do jednoczesnego zablokowania dwóch przelotowych ulic i całość ruchu skupiła się na Polskiej i Odrodzenia. Tylko ktoś kto postał sobie w korku od marketu „Centrum” na Piłsudskiego, po skrzyżowanie przy cmentarzu – drobne 45 minut, może z pełną życzliwością wyrazić się o kompetencjach miejskich decydentów. Ale wracajmy do ciekawszych tematów, czyli do naszego jedzonka. Bodajże tydzień temu wspomniałem, ot tak przy okazji, o specjalizacji w określonych grupach potraw jako szansie na rozwój miejscowej gastronomii. Jako przykład wskazałem smażalnię „Rybka” pod Wielbarkiem, tuż przy pierwszym przejeździe w stronę Warszawy. Wracając w niedzielę ze stolicy, pod prąd wielkiej fali samochodów toczących się z zalanych deszczem Mazur, postanowiliśmy nie dać się skusić wszystkim zajazdom, karczmom, restauracjom i innym lokalom, które wyrastają na tej trasie jak grzyby po deszczu i dojechać na późny obiad aż na rybkę do Wielbarka. Solidnie już głodni zaparkowaliśmy na trawiastym placyku w towarzystwie kilkunastu innych pojazdów. Trochę z obawą, że przyjdzie na tę rybkę długo poczekać. Szczęśliwie przestało padać i czekanie specjalnie się nie dłużyło. W drewnianej, strzechą krytej smażalni panie krzątały się błyskawicznie. Wybór gatunków – jak na polowe warunki – zupełnie spory. Był okoń, lin, szczupak, węgorz, sandacz, pstrąg, coś tam jeszcze, a nawet niezwykle rzadko spotykany miętus. Do tego frytki, pieczywo, surówki, trochę napojów chłodzących, parę gatunków piwa, a weseli, chociaż zmoknięci panowie przy drewnianej ławie obok korzystali też z własnych, już trochę mocniejszych napojów. Dla każdego – co lubi. Obok stoi, nieczynny na razie, domek z kilkoma stolikami w środku i jeszcze nie zamontowanym napisem „kurczak i kebab”. Coś mi się wydaje, że nie będzie to wielka konkurencja dla dań rybnych, ale co szkodzi spróbować? Na naszego lina i sandacze czekaliśmy około kwadransa, co przy takim ruchu jest wynikiem zupełnie przyzwoitym. Na świeżym powietrzu, dla chętnych pod płócienną wiatą, rybka smakuje dwa razy lepiej, szczególnie że ceny nie są kosmiczne. Ile co konkretnie kosztuje – nie mogę napisać, bo niestety brakuje powszechnie dostępnego jadłospisu z cenami. Podobno gdzieś wewnątrz, nad stołem do obróbki ryb wisiała jakaś karteczka, ale dla klientów nie bardzo widoczna. Poza tym – same plusy i oby tak dalej. O ile dopisze pogoda – smażalnia cieszyć się będzie naprawdę sporym powodzeniem i jest szansa, że z roku na rok standard tego miejsca będzie wzrastać. Rybka na Mazurach – to jest to!

Jadąc dalej w stronę Szczytna – w opisywanym już tutaj kiedyś zajeździe – na parkingu tylko kilka samochodów, natomiast, co mnie niezwykle cieszy – w „Borowiku” parking zapełniony do ostatniego miejsca! I oby tak przez całe lato.

Wcześniejsze dni weekendu spędziłem nad Wielkim Saskiem i szczęśliwie z własną kuchnią oraz zaopatrzeniem. Jedynym miejscem gdzie można coś zjeść jest restauracja w ośrodku „Łoś” – chociaż na razie działająca jeszcze „na pół gwizdka” i nastawiona przede wszystkim na gości ośrodka. Wybór więc jeszcze skromny, ale w pełnym sezonie ma być lepiej. Duża restauracja po drugiej stronie drogi niestety nieczynna, a szkoda. Wielu przyjezdnych pałętało się po lesie, szukając czegoś „na ząb”, tym bardziej, że w padającym deszczu apetyt i pragnienie wzrasta. W samej Kobylosze smażalnia też jeszcze nieczynna a sklepik zaopatrzony, można powiedzieć, w niezbędnym zakresie.

Wiesław Mądrzejowski