Kolejny bulwersujący przypadek w szczycieńskim szpitalu. Jan Przychodzki w ubiegłym tygodniu doznał ciężkich obrażeń, kiedy wraz z kolegą naprawiał samochód. Obaj trafili do szpitala z poparzeniami I, II i III stopnia. Teraz żona pana Jana desperacko walczy o jego zdrowie. Udało się jej znaleźć mu miejsce w specjalistycznym szpitalu w Siemianowicach Śląskich, ale poparzony mężczyzna tam nie trafił. Dlaczego? Bo ordynator chirurgii nie zgodził się na transport chorego śmigłowcem.
PECHOWA NAPRAWA
Do wypadku doszło w środę 13 czerwca na ul. Kochanowskiego w Szczytnie. Dwóch mężczyzn w wieku 55 i 59 lat w garażu naprawiało instalację gazową w volkswagenie passacie. W pewnym momencie samochód zaczął płonąć. Mężczyźni zdołali wyprowadzić auto z garażu, ale wtedy ogień zaczął się bardziej rozprzestrzeniać. Wówczas na miejsce wezwano straż i pogotowie. Obaj naprawiający auto zostali ranni i trafili do szpitala w Szczytnie. Stwierdzono u nich oparzenia I, II a nawet III stopnia.
HELIKOPTER NIE ZABIERZE
I choć wydawać by się mogło, że mężczyźni mieli wiele szczęścia, bo przeżyli, to dramat wciąż się nie skończył. Teraz Krystyna Przychodzka, żona jednego z poszkodowanych, desperacko walczy o zdrowie swojego poparzonego męża. Pan Jan jest wprawdzie przytomny, ale w ciężkim stanie. Żona uznała, że szybciej dojdzie do siebie pod okiem fachowców od oparzeń. Dlatego postarała się dla niego o miejsce w specjalistycznym szpitalu w Siemianowicach Śląskich. Tymczasem, mimo upływu kilku dni, mężczyzna tam nie trafił, bo pojawiły się nieoczekiwane kłopoty.