No to się zaczęło! Szkoda, że Państwo tego nie widzieli. W miniony piątek, czyli pierwszy dzień wakacji, gdy wieczorem zmierzałem w kierunku stolicy, z lekkim przerażeniem spoglądałem na przeciwległy pas ruchu. Zaczęło się już od Chorzel, gdzie zdążyli dotrzeć najszybsi i jadąc jeszcze radośnie witali się z wakacjami i Mazurami. Już od Przasnysza zaczynał się korek, który przy Makowie ograniczał prędkość do maksymalnie „trzydziestki”, a to, co się działo od Pułtuska do Warszawy to sama radocha! Można było, nie schodząc na ziemię, przejść po blachach samochodów kilkadziesiąt kilometrów. Rzadko cieszę się z weekendów w stolicy, ale tym razem nie miałem nic przeciwko. Warszawka pustoszała błyskawicznie, a na nasze piękne Mazury docierała rzesza spragnionych wypoczynku, wydania forsy i dobrej rybki na talerzu. Bo przecież jak Mazury to rybka!

Wracając w niedzielę z powrotem na mazurskiej ojczyzny łono, usiłowałem zjeść jakąś rybę, ale nie dane mi było. W „Złotym okoniu” ani szpilki na parking wcisnąć, w „Złotym linie” to samo, w „Pazibrodzie” – lokal zarezerwowany na jakąś – sądząc po liczbie osób w sutannach - nobliwą imprezę. Tak i dojechałem aż prawie pod dom, czyli do wielbarskiej „Leśniczanki”. Ostatnio zauważyłem, że zatrzymuje się tam nieco więcej samochodów, ale bez przesady.

Głodny jak nieszczęście, z radością zauważyłem w karcie kilka rybek, a życzliwa pani, która okazała się kelnerką wskazała na pstrąga w sosie ziołowym jako danie ponoć w tym dniu najlepsze. Całe szczęście, że akurat zjadłem tego pstrąga. Nic mi nie zaszkodziło, ale wyobrażam sobie w takim razie, jak smakowały dania gorsze. Otóż pstrąg przede wszystkim wysmażony był dogłębnie, prawie pancernie. Podejrzewam, że wielokrotnie odgrzewany. Niestety pochodził z dostawy, która poza „Leśniczanką” trafiła także do jednej z naszych wędzarni. Po czym poznaję? Dokładnie tak samo jego mięso przesiąknięte było mułem. Dobrze, że można do tego wypić tam szklankę zsiadłego mleka, co uspokaja. W sumie może miałem pecha, ale nic nadzwyczajnego. Wydaje się, że „Leśniczanka”, jak dotąd samotna na tej trasie, zyska lada moment konkurencję, bo za chwilę otwarty zostanie zajazd „Borowik” pod Szymankami, a i w samych Szymanach też coś się buduje.

Jak próbować ryby, to próbować. Następnego dnia zaszliśmy do „Zacisza”. Sandacz z patelni okazał się godny. Świeży, wysmażony akurat, porcja uczciwa, wart polecenia. Nastawiłem się na lina w śmietanie, gdyż, jak usłyszałem od stałego bywalca, robiony jest na sposób p. Kuronia, Macieja zresztą. Stosunkowo niewielkie kawałki lina nie były tu jak zwykle to widzimy pokryte warstwą śmietany, a spoczywały na podkładzie z niezbyt grubej warstwy sosu śmietanowo – cebulowego. Smaczne, nie powiem, chociaż nasz holendersko – niemiecki przyjaciel, wielbiciel mazurskich ryb poprosił jednak o dodatkową sosjerkę z sosem. Dla osób na diecie – absolutna rewelacja, chociaż dla przyzwyczajonych do tradycyjnego lina – trochę szokuje.

Testując dalej, kolejny obiad tym razem w „Filipsie”. Tu szczęśliwie bez niespodzianek. Lin w obu postaciach – czyli zarówno prosto z patelni z bukietem surówek, jak i klasyczny, staropolski w śmietanie spełnia wszelkie wymagania. Po pierwsze – wielkość porcji. Z wyczuciem, ani za mała ani za duża, co zdarza się dość często i pozostawia niezbyt komfortowe uczucie przejedzenia. Ryba przygotowana starannie, znać u kucharza wyczucie chwili, kiedy powinna opuścić patelnię. No i, co ważne, jako zgred starej daty wolę jednak tradycyjnego lina, pokrytego kożuszkiem śmietany z zawartością gęstego bukietu ziół. Może to i tuczy, może … Ale czy zawsze przypomnienie o zagrożeniach wynikających z niewątpliwych walorów smakowych musi odbierać apetyt? A do diabła z tym!

Wiesław Mądrzejowski