Od czasu do czasu, nie za często, żeby nie zwariować, wysłuchuję przemówień różnych polityków. Tych z prawa i tych z lewa. Ważniejszych i mniej ważnych. To, że z reguły każdy z nich łże jak tylko może, jest oczywiste. Taki to zawód. Niezależnie od politycznej opcji. W latach, kiedy rządził SLD często pojawiał się na ekranie telewizora poseł Jerzy Wenderlich.
Zanim jeszcze zdążył cokolwiek powiedzieć swoim charakterystycznym głosem z głębi nosa, to już widać było, że łże. Dzisiaj pana Wenderlicha widujemy rzadziej, bo też mniej on obecnie znaczy w polityce. Ale odkąd jest mniej ważny, to jego wypowiedzi są jakby trochę bardziej spójne i logiczne, czyli bliższe rzeczywistości.
Wróćmy do tematu - słowa w polityce. Informacja i agitacja to jedno, a kabaretowa retoryka i brak znajomości znaczenia trudniejszych wyrazów, to drugie. O ile polityki nie cierpię, to niektórych jej przedstawicieli lubię, ponieważ dostarczają mi godziwej rozrywki. Izaak Babel w „Opowiadaniach odeskich”, opisując Benię Krzyka, prowodyra odeskiej szajki złodziei, pisze o nim tak: mało mówił, ale smacznie i kiedy coś powiedział, to chciało się, żeby powiedział coś więcej.