Od ponad ośmiu lat pisuję do „Kurka Mazurskiego” cotygodniowe felietony. Każdy kolejny rok kończy się Świętami Bożego Narodzenia, a kilka dni później sylwestrowym szaleństwem. Świąteczny felieton powinien nawiązywać do nastroju tych dni, toteż jak tylko potrafię, tak co roku nawiązuję.
Pisywałem wielokrotnie o tradycyjnej, katolickiej celebracji świątecznej. Mam wrażenie, że napisałem już wszystko, co sam wiem na ten temat. Zatem dzisiejszy felieton będzie miał charakter bardziej świecki, a nawet poniekąd rozrywkowy. Zamierzam w nim powspominać niektóre sylwestrowe bale, w których uczestniczyłem. Biorąc pod uwagę mój wiek, nietrudno domyślić się, że było ich bardzo wiele. Wybiorę więc te, które zapamiętałem szczególnie, ponieważ były one dla mnie okazją do poznania kilkorga popularnych i powszechnie rozpoznawalnych postaci, z którymi przypadkiem przyszło mi balować.
Zacznijmy od czasów „prehistorycznych”. Jak przystało na wspomnienia dinozaura z lat sześćdziesiątych. Pod koniec owych lat rozpoczynałem flirt z kabaretem studenckim, jako wykonawca, a także autor tekstów. A miało to miejsce w studenckim, warszawskim klubie „Stodoła” - centralnym miejscem (obok klubu „Hybrydy”) - spotkań młodych twórców wszelakich artystycznych dziedzin. Było zatem oczywiste, że noc sylwestrową należy spędzić w tym gronie. To nobilitowało! Był rok 1968, albo 1969. Na bal wybrałem się samotnie, toteż posadzono mnie przy okrągłym stoliku wraz z kilkoma innymi „singlami”. No i tak to jakoś wyszło, że naprzeciw mnie siedział Czesław Wydrzycki, czyli słynny Niemen. Niestety nie zacytuję żadnego zabawnego powiedzonka, ponieważ Czesław okazał się niesłychanie (dosłownie) małomównym człowiekiem. Przez całą noc wypowiedział może kilka mrukliwych zdań, sącząc pomalutku podane napoje i popatrując smutno, spod przymrużonych powiek, na krzykliwe otoczenie.
Zupełnie inaczej wyglądało moje spotkanie z inną piosenkarską sławą.