W ostatnich felietonach ciągle zbierało mi się na wspominki. To zapewne nieodłączna cecha takich dziadków jak ja. Zatem dla psychicznego zdrowia (oczywiście mojego) spróbuję dzisiaj zająć się współczesną rzeczywistością. W miarę możliwości tutejszą, szczycieńską.
„Jutro zaczyna się tu sezon…” jak śpiewa znakomita piosenkarka Krystyna Prońko. Właśnie. Miasto, zwłaszcza podczas weekendów, już opanowują tłumy tak zwanych „warszawiaków” (z małej litery, bo określenie to dotyczy sezonowych przyjezdnych z różnych dużych miast). Dość męczące towarzystwo. Tydzień temu, podchodząc do swojego samochodu, wszedłem na rowerową ścieżkę. Akurat dwóch tutejszych panów pedałowało sobie po niej i wyraźnie im przeszkodziłem. Usłyszałem bluzgi na temat pier… warszawiaków. Jako miejscowy - w końcu już od ładnych dziesięciu lat mieszkam w Szczytnie - poczułem się urażony i rzuciłem się na obu cyklistów z pięściami. Rozdzieliła nas moja dzielna żona. I wtedy zrozumiałem skąd owa słowna napaść akurat na mnie. Otóż mój samochód ma warszawską rejestrację. Tym samym byłem już z góry „podpadziochą”- jak to mawia się w wojsku. Skończyło się na tym, że wyjaśniłem obu rowerzystom, iż wbrew pozorom jestem tutejszy i miałem prawo obrazić się na nazwanie mnie warszawiakiem (podkreślam - z małej litery). Panowie zrozumieli i rozstaliśmy się w zgodzie. Zabawne, że jako człowiek, który prawie całe sześćdziesiąt lat życia spędził w Warszawie i uważa się za rodowitego mieszkańca Stolicy, poczułem się aż tak urażony. No, ale mam się za prawdziwego Warszawiaka przez duże W (takim w końcu jestem; także z racji przedwojennych, warszawskich czasów mojego ojca). Natomiast jako szczycieński tubylec z trudem toleruję wakacyjny najazd obcych. Także tych przyjezdnych z mojej rodzimej Stolicy.