Lato właściwie się już skończyło, a wraz z nim również cykl miejskich imprez plenerowych, na czele z Dniami i Nocami. To jeszcze do niedawna sztandarowe szczycieńskie święto, cieszące się renomą w całym regionie, ostatnio zeszło do poziomu prowincjonalnego festynu, gdzie główną atrakcją są piwne kramy, a muzyka to jedynie wypełniacz. Brak mu oryginalności, polotu, świeżości i pomysłu. Jakiejś wiodącej idei, która wyróżniałaby tę imprezę spośród setek innych, podobnych.

Upadek Dni i Nocy Szczytna

NIE JESTEŚMY „KOTWICĄ REGIONU”

Już słyszę komentarze po ukazaniu się tego artykułu, jakie rozlegną się w szczycieńskim ratuszu. Miejscy urzędnicy zapewne znów się obruszą i stwierdzą, że „Kurek” potrafi tylko krytykować. Otóż chcę wyjaśnić, że nie o krytykę tu chodzi, lecz troskę o kulturalne oblicze Szczytna i wspólne zastanowienie się, co można na tej niwie poprawić. Wiadomo, że nasze miasto nigdy nie będzie lokalnym potentatem gospodarczym, turystycznie też nie dorównamy ośrodkom położonym chociażby na szlaku Wielkich Jezior Mazurskich. Jedyna sfera, w której możemy zaistnieć, to właśnie kultura. A ta, jak mi się wydaje, wciąż nie jest naszą mocną stroną.

Do napisania tego artykułu zainspirowały mnie informacje o odbywającym się na początku września IV Forum Kultury Warmii i Mazur. W jego trakcie wyłoniono „kulturalne kotwice regionu”, czyli zjawiska oryginalne i własne. Na liście próżno szukać naszej do niedawna sztandarowej imprezy, jaką kiedyś były Dni i Noce Szczytna. Są tu za to m.in. festiwal reggae w Ostródzie czy jazzowa Złota Tarka w Iławie. Może pewnym pocieszeniem jest obecność w zestawieniu Spotkań Zamkowych, ale, nie oszukujmy się, w powszechnej opinii są one najbardziej kojarzone z Olsztynem.

KRYZYS SZTANDAROWEJ IMPREZY

Prawdę mówiąc, brak na liście Dni i Nocy wcale mnie nie dziwi. Tegoroczna impreza, nie tylko w mojej ocenie, ale też wielu mieszkańców, była porażką. I nie chodzi tu o stronę czysto organizacyjną czy techniczną, lecz o poziom artystyczny. Władze miasta za każdym razem zapewniają, że sięgają po artystów z najwyższej półki, dwoją się i troją, by zaspokoić oczekiwania publiczności o różnych gustach. Niestety, wbrew tym zapewnieniom nasza główna impreza z roku na rok coraz bardziej przypomina prowincjonalny festyn, gdzie króluje piwo, pieczone kiełbaski i plastikowa tandeta oferowana na straganach. I im bardziej ratusz próbuje uciec od wizerunku jednego z wielu świąt miast (przykładem tego jest rozpaczliwa zmiana nazwy z Dni i Noce Szczytna, na Dni i Noce – Szczytno 2011), tym bardziej się do niego zbliża. Bo problem tkwi nie w nazwie, ale to wielu miejskim decydentom trudno pojąć.

Tegoroczny sobotni koncert DiN był smutnym ukoronowaniem pogłębiającego się od kilku lat kryzysu. Główną gwiazdą miał być występujący już jako drugi z kolei weteran polskiej sceny Krzysztof Krawczyk, który, delikatnie rzecz ujmując, nie porwał publiczności, a momentami budził wręcz zażenowanie. Za to w finale, jeszcze do niedawna zarezerwowanym dla artystów z najwyższej półki, zagrał zespół młodzieńca znanego z telewizyjnego programu typu talent-show. Czy to miał być ten wysoki poziom zapowiadany przez organizatorów? Fakt, na scenie pojawili się też artyści wartościowi, reprezentujący ambitniejszą muzykę, jak choćby Wojciech Waglewski z zespołem VOO VOO. Cóż jednak z tego, skoro ich występy wtopiły się w ogólny, festynowy klimat?

Zaraz pewnie usłyszę argument, że publiczność dopisała i to najlepsza miara powodzenia imprezy. Nie zgadzam się z tym. Owszem, wieczorami pod sceną było tłoczno. Za to w ciągu dnia ulice świeciły pustkami, nie czuło się w ogóle atmosfery święta. Nawiasem mówiąc ciekawe, jakie wymierne korzyści z Dni i Nocy ma nasze miasto i czy rzeczywiście są one tak doskonałą jego promocją? Osobiście mocno w to wątpię. Darmowe, masowe imprezy w zamyśle dla wszystkich, tak naprawdę są dla nikogo. Przypadkowa widownia, brak poczucia uczestnictwa w wyjątkowych koncertach – to wszystko przekonuje, że za udział w niezapomnianych wydarzeniach, gdzie pojawia się trudna do opisania więź między wykonawcą a słuchaczami trzeba jednak zapłacić.

NIEWYKORZYSTANE ATUTY

Szczytno ma swoje atuty, które nie są wykorzystywane w należyty sposób. Mam tu na myśli Sienkiewiczowską legendę rodem z „Krzyżaków” i Krzysztofa Klenczona. Od dawna nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że to dla lokalnych decydentów raczej balast niż świetna możliwość wypromowania miasta. Niby coś się wokół tego robi, ale te działania wydają się przypadkowe i niespójne. A to postawi się na nadjeziornym pasażu rzeźbę-fontannę, a to zorganizuje się dla młodych kapel konkurs im. Klenczona. Wszystko trochę jakby na siłę, bez przekonania. Podobnie jest z „Krzyżakami” - raz do roku odbywa się u nas turniej łuczniczy, a Jurand przybywa z orszakiem na otwarcie i zakończenie Dni i Nocy. Poza tym trudno szukać jakichś bardziej znaczących nawiązań do literackiej legendy. Tymczasem jeszcze w latach 90., kiedy Dni i Noce Szczytna miały na celu przede wszystkim upamiętnienie postaci Krzysztofa Klenczona, były wydarzeniem, o którym mówiło się w świecie artystycznym. To przekładało się na poziom ówczesnych koncertów na dziedzińcu, dla wielu osób niezapomnianych, kiedy wracała magia i klimat lat 60. i 70. Sama pamiętam jeszcze z czasów mojego dzieciństwa, jak wielkim świętem były Dni i Noce na początku lat 90. Mieszkańcy żyli nimi na długo przed ich rozpoczęciem i jeszcze przez wiele tygodni po zakończeniu. O tym się mówiło, wspominało. Dawało się odczuć, że dla występujących wykonawców to też niezapomniane doświadczenie. Teraz tak nie jest. Rozumiem, że dziś zmieniły się realia i krajowy show biznes rządzi się już innymi prawami. Być może tamta formuła się wyczerpała, bo ile można w końcu słuchać muzyki Klenczona. Myślę jednak, że w tym właśnie tkwiła oryginalność Dni i Nocy. I na tej bazie można by stworzyć coś nowego, co wyróżniałoby nas na tle innych, np. festiwal muzyki lat 60. i 70., odwołujący się nie tylko do zjawisk muzycznych, ale połączony chociażby z przeglądem filmów z tamtego okresu, zlotem starych samochodów czy giełdą staroci z epoki Gomułki i Gierka. Mrągowo żyje muzyką country, my moglibyśmy stać się letnią stolicą rocka, gdzie starsi przyjeżdżają z sentymentu do lat młodości, a młodsi mają okazję do niepowtarzalnej podróży w czasie, gdzie oprócz szlaku Pofajdoków, można się przejść szlakiem Krzysztofa Klenczona, poznając miejsca, gdzie spędzał młodzieńcze lata. Skoro jednak wyczerpały się pomysły związane z liderem Czerwonych Gitar, to może powinniśmy przypominać innych nieżyjących artystów z tamtych czasów – Czesława Niemena, Marka Grechutę? Moda na podobne imprezy wraca. Trzeba tylko chęci i pomysłu, ale także wymiany poglądów, burzy mózgów osób odpowiedzialnych za kulturę w mieście. Potrzeba ludzi, którzy zaangażowaliby się w stworzenie oryginalnej szczycieńskiej imprezy. Niewykluczone, że początkowo nie przyciągałaby ona takich tłumów jak teraz, ale z czasem zyskałaby renomę, której piwny festyn nie będzie miał nigdy, a artyści nadal będą traktować występ tu tylko jako jeden z przystanków na letniej trasie koncertowej. A takie miałam niestety wrażenie, rozmawiając z niektórymi z nich podczas tegorocznej imprezy. Przed władzami Szczytna stoi wybór – albo pójdą na łatwiznę i co roku będą nam fundować marną, bezwartościową, choć kosztowną papkę, albo postawią na coś swojego i bardziej ambitnego.

Liczę na to, że tym artykułem zainicjujemy dyskusję na łamach „Kurka” o tym, jak ma wyglądać nasza najważniejsza letnia impreza.

Ewa Kułakowska