Mieszkam w Szczytnie już od ponad piętnastu lat. Kawał czasu, choć w moim wypadku jest to zaledwie 20% dotychczasowej egzystencji. Wcześniejsze osiemdziesiąt procent spędziłem w Warszawie. Po tylu latach zmagań z wielkim miastem nie było mi łatwo przyzwyczaić się do codzienności życia w mieście niewielkim.
Dziś już do niej przywykłem, a nawet rozsmakowałem się w niektórych walorach małomiasteczkowej egzystencji. Zatem pozwolę sobie, z niejakim rozrzewnieniem, wymienić owe szczycieńskie „plusy dodatnie” - jak mawiał pewien klasyk. Zacznę od ruchu ulicznego. Od czasu do czasu bywam w Warszawie, ale jeśli tylko jest to możliwe, nie jadę tam samochodem. Przede wszystkim z powodu trudności z parkowaniem. W Warszawie zatrzymuję się zawsze w jednym z dwóch dostępnych mi mieszkań. Jedno z nich mieści się w samym centrum miasta (okolica hotelu Victoria), drugie przy placu Zbawiciela, czyli w ruchliwym centrum Mokotowa. Bywa tak, że po przyjeździe do Stolicy jeżdżę około pół godziny w kółko, znanymi mi uliczkami, żeby gdziekolwiek wcisnąć swoje auto. W miarę możliwości blisko mieszkania. Później, o ile mogę, nigdzie tym autem nie jeżdżę, bo po powrocie do domu znów zaczyna się ten sam cyrk z parkowaniem. Inna ponura strona warszawskiej komunikacji indywidualnej, to uciążliwe i często nieprzewidywalne korki. Jeśli chcę umówić się z kimkolwiek ze znajomych, w innej dzielnicy niż sam przebywam, to nawet, jeśli jest to tylko kilka kilometrów, muszę przewidzieć na dojazd i zaparkowanie co najmniej 45 minut. Drugie tyle zajmie mi powrót. A u nas?