Dziewiątego marca mija druga rocznica śmierci Tadeusza Macheli. Muzyka, kompozytora, aranżera, lidera kilku formacji muzycznych. Przede wszystkim chłopaka ze Szczytna; dla jednych znajomego ze sceny, dla innych kolegi i przyjaciela. W mojej pamięci Tadeusz, Tadeusza rodzice, rodzeństwo są od zawsze.
I mają swój adres. Mieszkaliśmy wspólnie na Pułaskiego 14. Oni na dole, my na górze. To była końcówka lat pięćdziesiątych. Mniej więcej 10 lat później, na fali popularności big-beatu, dumy z tego, że Krzysztof Klenczon jest stąd, konkurując z istniejącymi już zespołami Sęki i Katarakty, stworzyliśmy własną muzyczną formację. Na gitarze solowej grał Marek Wierzbicki, Czesiek Świetlikowski na perkusji, ja na gitarze rytmicznej. Tadeusza zmusiliśmy do gitary basowej, bo był najmłodszy i nic do gadania nie miał. Ale wiedzieliśmy, że ma muzyczny dryg i da sobie na basie radę. Kapelę nazwaliśmy Tynkleci, że niby gramy tak głośno, że tynk odpada. Na wypadek wyjazdu zagranicznego do ZSRR, mieliśmy rosyjskojęzyczną wersję nazwy: sztukaturka apadajet, a tłumaczem nazwy była rusycystka pani Zofia Olejniczak, która łopatą do głowy wkładała nam to, czego łopatą nie zdołała włożyć pani profesor Nina Czerniawska z LO 22. Tynkleci trwali, koncertując na szkolnych imprezach w ogólniaku, przedszkolankach, raz na placu Juranda, mniej więcej od roku 1967 do 1969.
Po rozpadzie zespołu członkowie rozstali się z muzyką. Z wyjątkiem Tadeusza. Tylko on zobaczył w niej pasję i zawód.