Wbrew tytułowi, nie będzie tu nic szczególnego na temat rybek, jakie prosto z sieci mogą trafiać na nasze talerze. Dziś o innej sieci, czyli lokalach gastronomicznych spod sztancy. Gdyby zapytać, gdzie lepiej zjeść coś smacznego – w fast foodzie typu McDonald, KFC czy czymś pokrewnym albo w miłej rodzinnej knajpce – nie mam wątpliwości jaka byłaby odpowiedź.

Pytanie to nasunęło mi się, gdy przeczytałem niedawno, że słynne restauracje „Chłopskie jadło” niemniej słynnego restauratora pana Kościuszki zostały sprzedane sieci „Sphinx”. I smutno mi się jakoś zrobiło. Do „Chłopskiego jadła” mam od lat sentyment wielki. Pamiętam pierwszą knajpkę przy „zakopiance” pod Myślenicami, zawsze pełną chętnych do zjedzenia czegoś prawdziwie polskiego. Upodobałem sobie drugą z tej grupy restaurację na krakowskiej starówce, gdzie pobiłem kiedyś chyba swój życiowy rekord obżarstwa. Z przyjacielem, równie ambitnym łakomczuchem, spędziliśmy tam jednym ciągiem siedem (!) godzin nad jadłem wszelakim i napitkiem. Całe szczęście, że gdy późną nocą opuszczaliśmy gościnne progi, musieliśmy się przespacerować jeszcze ładnych parę kilometrów aż pod Nową Hutę, co pozwoliło z lekka złagodzić skutki tego niezwykłego obżarstwa. Nie wyobrażam sobie dziś, abym mógł przeżyć tak totalne napchanie żołądka. Do dziś jeszcze pamiętam rydze na maśle jako pierwszą przystawkę i zapiekaną bryndzę, którą kończyliśmy nad ranem posiedzenie, kiedy przy drzwiach wzruszony kelner żegnał nas kieliszkiem mocnej, siedemdziesięciovoltowej wiśniówki. Ot, były czasy i zdrowie… W innych „chłopskich jadłach” bywałem później wielokrotnie, ale to już nie było to. Może więc i dobrze, że pan Kościuszko za środki ze sprzedaży zaczyna od nowa – tym razem z nowym pomysłem na „Polskie jadło”. Jak podejrzewam, będzie to miejsce bardziej wykwintne, nie ograniczające się tylko do dań od lat przypisanych byłym rolnikom, kułakom czy pracownikom pegeerów. Poziom może się zaczynać od dzisiejszego sethektarowego farmera czy producenta tfu, masy mięsnej, a na herbowej arystokracji kończąc. Czasy się zmieniają.

Wracając do „Sphinxa”, nie jest to klasyczny „zzz”, czyli zjedz, zapłać i zmiataj. Najbliżej mamy go w Olsztynie i można tam nawet posiedzieć, zjeść i nawet wypić bez zaciągania bankowego kredytu. Tyle że tak samo i w tym samym wystroju można odsiedzieć obiad w Pile (tam pamiętam pierwszego „sphinxa”), Kielcach czy innej Legnicy. Jest przyzwoity wybór dań, ich jakość nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu, ale jak dla mnie to typowe miejsce na późny lunch lub wczesną kolację bez zobowiązań. Wolę jednak lokale nawet mniejsze, ale z własnym, charakterystycznym klimatem, może nawet z jednym, lecz wyjątkowym daniem, jakiego gdzie indziej się nie dostanie.

Zresztą „Chłopskie jadło” to nie była pierwsza mała sieć knajpek rustykalnie stylizowanych, która się u nas pojawiła. Jeszcze za poprzedniego, niesłusznego ustroju, widocznie nie dość zindoktrynowany ideologicznie prezes PSS w Słupsku, zamiast baru nr 9 otworzył „Karczmę słupską”, do której zjeżdżali smakosze z połowy kraju. Jako trzydziestoletnie pacholę też tam byłem, na skórach siedziałem i konsumowałem radośnie. Na szczęście dla ustroju pomysł podchwycili inni prezesi tejże spółdzielni i powstało kilka „karczem słupskich” w całej Polsce. Niestety to już był tylko ersats jak mawiają za Odrą i zaraza się nie rozpowszechniła. Warszawską „karczmę” – chyba istnieje do dzisiaj, po pierwszych dwóch odwiedzinach omijam dotąd drugą stroną bardzo szerokiej dwupasmowej ulicy.

Wiesław Mądrzejowski

Ps. W imieniu stałych łasuchów z radością informuję, że do „Coffeiny” wróciły niedawno wspominane tu z łezką w oku, wspaniałe mikrobabeczki.

Pycha!