Niedawno w olsztyńskiej księgarni zauważyłem nową, współczesną płytę z nagraniem dźwiękowym, na której Jan Kobuszewski czyta felietony WIECHA. Czyli Stefana Wiecheckiego. Zdziwiłem się i ucieszyłem. Zdziwiłem, bo kto dziś jeszcze pamięta teksty Wiecha, a ucieszyłem, bo za mojej młodości był to niesłychanie popularny pisarz, satyryk i publicysta. Mam wrażenie, że niejako wychowałem się na felietonach Wiecheckiego, chłonąc jego poczucie humoru i przyjmując właściwy mu sposób postrzegania otaczającego nas obu warszawskiego folkloru.
Stefan Wiechecki, urodzony w roku 1886, był jednym z żołnierzy I Brygady Legionów Józefa Piłsudskiego, a w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 walczył w pułku ułanów w stopniu wachmistrza. Został wówczas odznaczony Krzyżem Walecznych. Później, czyli już w odrodzonej Polsce, rozpoczął karierę jako dyrektor teatru. Wkrótce potem poczuł się dziennikarzem i zaczął pisać. Jego pierwsze teksty były sprawozdaniami sądowymi. Sprawozdania Wiecheckiego opisywały wyłącznie rozprawy w sądach grodzkich Śródmieścia, gdzie większość spraw dotyczyła wszelkiego rodzaju pyskówek i burd warszawskiego półświatka, ze szczególnym uwzględnieniem sporów z udziałem mniejszości o tak zwanym wyznaniu handlowym, czyli żydowskich kupców. Mieszanina gwary warszawskich cwaniaków i szmoncesowych powiedzonek starozakonnych handlowców stała się niewyczerpanym materiałem literackim dla Wiecheckiego. Czytając jego przedwojenne sprawozdania sądowe (były wydane w formie książkowej) można boki zrywać – tak dowcipnie przekazywał je słynny Wiech. Potrafił niewiarygodnie wnikliwie wyłapywać zabawne odrębności językowe, żartobliwie podkreślając gwarowy folklor warszawskiego półświatka.