W obecnej dobie, gdy pary małżeńskie potrafią rozchodzić się w tym samym roku, w którym brały ślub, długoletnie pożycie jest czymś rzadkim, ale też godnym wielkiego podziwu. Zwłaszcza gdy małżonkowie mają za sobą... 66 wspólnie spędzonych lat.

Wspólnie przez całe życie

W Szczytnie i okolicach „Kurek” odnalazł aż cztery pary małżeńskie, które doczekały nie tylko złotych godów, ale i o 16 lat przekroczyły tę barierę. Pary te wychowały całe młode pokolenia, a najliczniejszą gromadkę stanowi rodzina Anny i Antoniego Fankulewskich. Małżonkowie doczekali się ośmiorga dzieci, jedenaściorga wnucząt oraz sześciorga prawnucząt. Od 40 lat mieszkają w Dzierzkach, a ich losy, od czasu krótkiego narzeczeństwa po obecne lata toczyły się różnymi kolejami. Warto je poznać, bo mogą być cenną wskazówką, jak żyć przez długie lata we wzajemnym zrozumieniu, zgodzie i miłości.

POŁĄCZYŁY ICH OKOPY

Najlepsze lata dzieciństwa małej wówczas Ani przypadły akurat na lata wojny. Były to złe czasy, o których nie chce pamiętać, bo ludzie zostali wówczas odarci z godności, żyli w biedzie i głodzie. W dodatku, jak każdej wówczas młodej osobie, także Annie towarzyszył nieustanny strach przed wywiezieniem na roboty w głąb Rzeszy. Stało się to w ostatnim roku wojny, choć miała tyle szczęścia, że została wywieziona niezbyt daleko od rodzinnego domu, w głąb dzisiejszych Mazur. Tam zmuszono ją do kopania przeciwpancernych rowów. Miała wówczas niespełna 15 lat i była najmłodszą robotnicą. Współtowarzysze niedoli, mężczyźni zwiezieni z całej Polski współczuli jej szczerze, widząc jak macha z trudem wielką łopatą. Ulitował się w końcu nad nią Niemiec, nadzorca robót, który skierował dziewczynę do lżejszej pracy, do noszenia robotnikom wody. Właśnie wówczas poznała Antoniego, jak się okazało, wywiezionego z tej samej co i ona wsi.

- Cóż, był to czas wojny, to i o romantyczne randki było trudno - wspomina Anna Fankulewska. Dodaje, że spotkali się potajemnie ze trzy, albo cztery razy, ale to wystarczyło, aby zrodziło się gorące uczucie.

ZAŚLUBINY

Wojna wkrótce się skończyła, więc młodzi, zakochani w sobie, postanowili wziąć ślub w wyzwolonym kraju, choć Anna miała zaledwie 16 lat. Związek ze starszym o 9 lat mężczyzną zaaprobowali jej rodzice, ale jego już nie. Przysżły pan młody pochodził z bogatej rodziny, więc najbliższe mu osoby przekonywały go, że byłby to mezalians. Jednak Antoni, niewidzący świata poza Anią, ani myślał zrezygnować z ukochanej. Udało mu się postawić na swoim i śluby się odbyły. Najpierw cywilny w obliczu gminnych urzędników, potem kościelny, na który młodzi pomknęli ustrojoną kwiatami bryczką.

- W urzędzie nie mieli wówczas nie tylko podstawowego wyposażenia, ale nawet papieru - wspomina pan Antoni. Dodaje, że mało brakowało, a w ogóle nie doszłoby do ceremonii, gdyż nie było na czym spisać aktu zawarcia małżeństwa. Sytuację uratował jednak jeden z urzędników, który ku zdumieniu nowożeńców podszedł do walającego się w kącie worka z cementem i oderwał spory kawałek papierowego opakowania. Na nim właśnie sporządzono akt małżeński(!), no i można było pojechać do kościoła.

Wesele nie wyglądało okazale, takie to były czasy, i tylko w gronie najbliższych. Gdy zasiadano do stołu, rodzice Ani i Antoniego byli już z sobą pogodzeni.

ZGODA I ZROZUMIENIE

W powojennych czasach ludzie zachowywali się zdaniem pani Anny zupełnie inaczej niż dziś. Mimo biedy i ubóstwa, a może właśnie dlatego, byli bardzo życzliwi, nie nosili w sobie długo urazy, a gdy ktoś potrzebował pomocy, spieszyli mu z tym, co kto miał.

Na początku młoda para mieszkała u rodziców Antoniego, ale ponieważ przychodziły na świat kolejne dzieci, oboje postanowili się usamodzielnić i zacząć żyć w swoim własnym domu. Antoni porzucił gospodarkę rodziców i wybrał pracę w pegeerach, gdzie objął stanowisko kierownicze. Nie był to jednak najlepszy wybór, bo w tamtych czasach ogół społeczeństwa źle się odnosił do tych, którzy pracowali w państwowych gospodarstwach.

Na domiar złego niczego wówczas praktycznie nie było. W sklepach pustki, a w domu ani światła, ani bieżącej wody, a do wychowania mieli coraz więcej dzieci, w tym dwie pary bliźniaków. Do prania służyła drewniana balia z tarką, wodę młoda gospodyni donosiła ze studni i nawet sama wyrabiała mydło ze zwierzęcego tłuszczu. Była to istna harówka, ale rodzina żyła w zgodzie i zrozumieniu, bez kłótni i awantur. Mąż Antoni, jak wspomina Anna, nie był świętym, lubił i wypić, także palił, ale jak podkreśla, żyło się im zgodnie.

- Jak w domu zgoda, wszystko można poukładać bez większych problemów – przekonuje pani domu.

Rodzinę cementowały też wspólne obiady, ale odbywały się one w zupełnie innych realiach niż dzisiaj. Głównym sprzętem w jadalnym nie był stół, a wielka ława, do której zasiadali wszyscy domownicy. Gospodyni stawiała na niej misy, osobną z kartoflami i okrasą, osobną z mięsem i wszyscy jedli z nich wspólnie, bo własne mieli tylko łyżki.

- W trakcie takich rodzinnych posiłków toczono rozmowy na bieżące tematy. Nikt nic nie ukrywał w tajemnicy, gdy coś go bolało powiedział, gdy zbroił przeprosił, więc nie było wzajemnych pretensji - wspomina pani Anna.

CUD TECHNIKI

Pół wieku temu także życie towarzyskie toczyło się inaczej. Ludzie byli bardziej zżyci, odwiedzali się nawzajem, a Fankulewscy przeżyli wręcz inwazję gości, gdy jako pierwsi we wsi nabyli telewizor. Do dziś wspominają pamiętną 12-kilometrową wyprawę furmanką do Mrągowa po wyboistych drogach, po których poruszali się bardzo powoli i z duszą na ramieniu, gdyż w sklepie powiedziano im, że od silnych wstrząsów aparat może wybuchnąć.

- Cóż to była za sensacja we wsi - wspomina z rozrzewnieniem Anna Fankulewska.

Do jedynego wizytowego pokoju w rodzinnym domu schodziła się prawie cała wieś, także nauczyciele i wszyscy siedzieli do późnej nocy, nawet gdy skończył się program, bo wówczas rozpoczynały się dyskusje o tym, co obejrzano.

W tym czasie przebywały w domu małe dzieci, które trzeba było nakarmić, utulić do snu, a tymczasem dookoła panował wielki rozgardiasz. Drzwi praktycznie się nie zamykały. - Jakoś jednak się nie denerwowałam tym wszystkim, ta obecność gromady ludzi niespecjalnie mi doskwierała - wspomina gospodyni. Sama się teraz dziwi jak to znosiła, bo przecież dzisiaj taka sytuacja byłaby niemożliwa - zaraz by pogoniła wszystkich. Znacząca zmiana w życiu rodziny nastąpiła 40 lat temu, gdy zamieszkali w Dzierzkach. Stosunek mieszkańców wsi do pracowników PGR-ów był już inny i wówczas znacznie im się poprawiło finansowo.

- To jednak nie pieniądze, ale przede wszystkim zdrowie i zgoda są najważniejsze w życiu - podkreślają oboje małżonkowie z 67-letnim stażem, Anna i Antoni Fankulewscy.

Marek J.Plitt