Atak ZSRR na Polskę, który miał miejsce 17 września 1939 roku, był dla mieszkańców Kresów Wschodnich nie tylko końcem pewnej epoki, lecz także osobistym dramatem związanym z utratą domów i rodzin. Wydarzenie to pociągnęło za sobą zsyłki, więzienia i zagładę tysięcy ludzkich istnień

.

Wspomnienia z nieludzkiej ziemi

Wejście Sowietów

Prezes szczycieńskiego Koła Związku Sybiraków, Donisława Szewczul, na własnej skórze doświadczyła krzywd i upokorzeń, które swoją genezę miały właśnie pamiętnego dnia 17.09.1939 roku. O swoich losach zgodziła się opowiedzieć "Kurkowi".

Pani Donisława zna opisy wkroczenia Armii Czerwonej na wschodnie tereny Rzeczypospolitej jedynie z rodzinnych przekazów. Świadkowie tamtych wydarzeń wspominają chaos, gwałty i grabieże, których dopuszczały się radzieckie wojska. W ślad za regularną armią szły oddziały NKWD, a za nimi komisarze, nawołujący miejscową ludność do zaakceptowania komunistycznego porządku.

Rozpoczęła się pacyfikacja wschodnich ziem Polski. Jej celem stali się przede wszystkim ziemianie, urzędnicy państwowi, inteligencja oraz duchowieństwo.

Zesłanie w nieznane

Rodzina pani Donisławy przetrwała wojnę we wsi Łotoczki w powiecie brasławskim, na terenie dzisiejszej Białorusi. Ojciec prowadził tam duże gospodarstwo rolne. Właśnie to stało się przyczyną późniejszego nieszczęścia. W 1948 roku aresztowano ojca pani Szewczul. Ponieważ nie zgodził się na "dobrowolne" wstąpienie do kołchozu, oskarżono go o kułactwo.

W kwietniu 1952 roku całą rodzinę zesłano do Kazachstanu. Pani Donisława miała wtedy 12 lat.

- Przed wyjazdem mogliśmy zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy, trochę żywności i książki. Potem odstawili nas do punktu zbiorczego - opowiada prezes Szewczul.

Podróż trwała kilka tygodni, a warunki transportu urągały wszelkim normom. Zesłańcy, stłoczeni w bydlęcych wagonach, pozbawieni czystej wody i narażeni na zimno lub na dokuczliwy upał, nie zawsze docierali do miejsc wygnania.

- Bywało, że młode kobiety tuliły w wagonach do piersi martwe dzieci - mówi pani Szewczul.

Jej rodzina pracowała przy zbiorze bawełny w kołchozie Dżambuł niedaleko Karagandy. Panuje tam gorący klimat, który nie sprzyjał ciężkiej pracy przy zbiorach.

- Pracować musieli wszyscy, nawet starcy i dzieci. Wyznaczano nam normy ponad siły, dlatego zwykle wracaliśmy z pracy koło północy - wspomina pani Donisława. - Trudno było zbierać bawełnę w upale, niektórzy umierali z powodu udaru słonecznego - dodaje.

Władze kołchozu zmuszały zesłańców do pracy przez siedem dni w tygodniu, nie uznawały żadnych świąt kościelnych. Polacy w Kazachstanie obchodzili je więc wbrew ogólnym dyrektywom.

Inną uciążliwością życia na zesłaniu był zakaz swobodnego przemieszczania. Każdy, kto chciał udać się do miejscowości oddalonej od miejsca pobytu o więcej niż 3 km, musiał występować o specjalne pozwolenie.

Powrót do Polski

Sytuacja zesłańców zaczęła się nieznacznie poprawiać po śmierci Stalina w 1953 roku. Na powrót do kraju rodzina pani Donisławy musiała jednak poczekać do 1956 roku. Prezes Szewczul wraz z najbliższymi trafiła najpierw do punktu repatriacyjnego w Białej Podlaskiej, a potem do Szczytna.

- Mieliśmy tu ciotkę i kuzyna, którzy wysłali nam specjalne zaproszenie. Od gminy dostaliśmy dwa pokoje z kuchnią. Tak zaczęło się nasze nowe życie - kończy swoją opowieść pani Donisława.

Czy będą odszkodowania?

Związek Sybiraków istnieje od 78 lat. Szczycieńskie Koło liczy ok. 60 członków. Jego celem jest przede wszystkim zachowanie pamięci o zmarłych na wygnaniu oraz o tych, którzy nadal przebywają poza Polską. Związek stara się im pomagać i podtrzymywać ich kontakt z krajem. Zdaniem Donisławy Szewczul, nie jest to łatwe, bo polskie tradycje kultywuje głównie starsze pokolenie. Młodsi zaś często nie znają języka i kultury przodków.

Obecnie Związek Sybiraków stara się o odszkodowania od Rosji za pracę przymusową. Stosowne dokumenty zostały już przygotowane i wysłane do polskich władz.

- Trwają negocjacje w tej sprawie, ale nie mamy wielkich nadziei na zadośćuczynienie. Brakuje dobrej woli ze strony rosyjskich władz - żali się prezes Szewczul dodając, że przecież na podobny gest zdobyli się Niemcy.

Ewa Kułakowska

2004.09.22