... z polem spotkanie i ziemniaków zbieranie. Gdy byłam dzieckiem, każdą wolną chwilę spędzałam z dziadkami mieszkającymi przy ulicy Suwalskiej w Szczytnie.

Wykopki...
Wykopki w Gospodarstwie Agroturystycznym Eli i Zdzisława Kobusów w Wawrochach

Prowadzili tam małe gospodarstwo, więc w wielu pracach od najmłodszych lat uczestniczyłam. Lubiłam, gdy dziadek zaprzęgał do wozu konie i sadzając na koźle pozwalał, bym trzymała lejce. Umiałam powozić i z zapałem wołałam: „wio!”, „kso!”, „oł!”, „prr!”. Początkowo jeździliśmy żelaźniakiem, czyli takim wozem na kołach o metalowych obręczach. Był hałaśliwy i gdy jechał po bruku słychać go było na kilometr. Z czasem sprawił sobie „gumaka” i wówczas jazda była bezgłośna. Spotykaliśmy się na Suwalskiej rodzinnie i pomagaliśmy dziadkom.

Wielkim świętem były wykopki. Zbieraliśmy ziemniaki, a potem zajadaliśmy upieczone w popiele. Ognisko paliło się cały czas, na patykach piekliśmy jabłka, a w odpowiednim momencie wsypywano kartofelki i uczta gotowa. Ziemniaki miały wyjątkowy smak, smakowały radością, beztroską i błogim szczęściem. Wiadomo, praca pracą, ale był to też czas wygłupów. Urządzaliśmy np. skoki przez ognisko, czy bitwę na „trafiony przetrącony”... Do domu wracałam umorusana, ale szczęśliwa. Siedziałam na worku kartofli wciśniętym na ramę prowadzonego przez ojca roweru. Ziemniaków zawsze było tyle, że mieliśmy zapasy na zimę. W naszej piwnicy znajdowała się specjalna na nie zagroda. Pewnego dnia, gdy byłam u koleżanki, jej mama poprosiła, by poszła po ziemniaki. Jakże się zdziwiłam, że zamiast do piwnicy musi iść po nie do sklepu. Nie rozumiałam dlaczego nie mają zapasów. Zaprowadziłam ją do naszej piwnicy i pokazałam zgromadzone skarby.

 

 

Aby zapoznać się z pełną treścią artykułu zachęcamy
do wykupienia e-prenumeraty.