Nie-pokój

W ostatnich felietonach wyrażałem swoje zaniepokojenie pewnymi zjawiskami społecznymi zachodzącymi wokół nas. I tymi najbliższymi, miejscowymi i tymi trochę szerszymi, bo dotyczącymi całego społeczeństwa. Jest jednak sprawa, która wisi nad całym światem: chodzi mi o ewentualną wojnę w Iraku. Niby co ona nas obchodzi? Irak leży za górami i lasami.

Sprawa nie jest jednak taka prosta. Czasami myślimy o wojnie jak lotnik, który lecąc wysoko w chmurach zrzuca bomby i nie widzi swoich ofiar. Skutki bombardowania go nie obchodzą. Naturalnie zawiniła tu wyobraźnia, a właściwie jej brak.

Znaczna część ludzi żyjących współcześnie w Polsce ostatniej wojny nie pamięta (prócz wojny "polsko-jaruzelskiej"). Jednak z jej skutkami zetknęła się większość z nas, gdyż mieliśmy z nimi do czynienia aż do roku 1990, a i teraz odbija się jeszcze w psychice wielu ludzi.

Jak z powyższego wynika, jestem przeciw wojnie, przeciw jakiejkolwiek wojnie. "Sprawiedliwej" czy "niesprawiedliwej".

Ale z okazji spraw związanych z tą wojną jakiś Fracuzina mi ubliżył i dlatego

... Z pieca spadło

... jestem obrażony

Naturalnie chodzi o wypowiedź "bardzo ważnego polityka", który miał śmiałość "przywołać do porządku" państwa kandydujące do Unii Europejskiej, które poparły stanowisko USA w sprawie terrorysty Husajna oświadczając im wprost, że powinny siedzieć cicho. Naturalnie ów polityk uważa siebie za przywódcę mocarstwa. Ja uważam, że mocarstwa papierowego, powstałego w wyniku układów po drugiej wojnie światowej. Bo przecież nie w wyniku zasług wojennych, które były o wiele mniejsze niż np. narodu polskiego. Poza tym, kiedy mówi się o zasługach wojennych Francuzów nieodmiennie przypomina mi się kawał, który przytoczę.

"Powiedzcie ile biegów mają francuskie czołgi? - Sześć. Pięć do tyłu i jeden do przodu na wypadek, gdyby wróg zaszedł ich od zadka."

A teraz oni w pełni praw w ONZ mogą zawetować każdą nawet najlepszą rezolucję. O tej sytuacji da się powiedzieć tylko tyle, że los i historia zrobiła nam niezły dowcip.

Naturalnie mogę sobie kpić z Francuzów, ale trudno mi się pogodzić z ich wręcz komunistycznymi ciągotami do pouczania innych. I to, moim zdaniem, bez jakiejkolwiek racji. To, że obecna Francja zaliczana jest do czołówki uprzemysłowionych i najbogatszych państw świata w dużej mierze zawdzięcza pomocy, jakiej po II wojnie światowej udzieliła jej Ameryka, oraz wolności, jaką zapewniła im demokracja i możliwość gospodarczego rozwoju w kraju nie eksploatowanym przez żadne obce mocarstwo. To, że my Polacy nie mieliśmy takiej możliwości i jesteśmy obecnie ubogimi krewnymi Francuzów jeszcze nie oznacza, abyśmy byli zmuszeni do respektowania mocarstwowych ciągot francuskich polityków. A tak naprawdę, to nigdy nie lubiłem tych żabojadów. Za ich zbyt wielkie wyobrażenie o sobie. Utwierdzić im w tym wyobrażeniu pomagają im jednak

Partnerzy

Wszyscy wiemy, że w jednym szeregu z Francją okoniem wobec Busha stanęli Niemcy i Rosja. Dlaczego Niemcy? Bo stanowią nie mniejszą potęgę polityczną i gospodarczą niż Francja, a nawet można powiedzieć większą i oni też chcą coś znaczyć na arenie międzynarodowej. A Rosja? Tu też wszystko jest jasne. Rosjanie zawsze w dwudziestym wieku popierali wszystko, oficjalnie lub po cichu, co było przeciw Ameryce. Dowodów na to nie trzeba. Potęga USA była zawsze solą w oku rosyjskich polityków i podejrzewam, że to się przez najbliższe lata nie zmieni. Oni przecież do dziś uważają się za siłę równorzędną wszystkim mocarstwom. I nie tylko. Bo przecież trzeba jeszcze doliczyć Chiny i Japonię. I taką rolę pragną w świecie odgrywać.

I tu mój niepokój pierwszy. Rosjanie naszego poparcia udzielonego Ameryce nigdy nam nie darują. Nie pomogą tu wzajemne wizyty i kolejne uściski "niedźwiedzie" i pocałunki niektórych naszych polityków. Nie dajmy się także zwieść uśmiechom i deklaracjom kolejnych przywódców rosyjskich. Kto jak kto, ale Polacy wiedzą, że te uściski to puste gesty. Co więc robić? Postarać się o to, by nasze wzajemne stosunki cechowała poprawność (co w polityce oznacza, iż oficjalnie nie jesteśmy w stanie psychicznej lub otwartej wojny).

A niepokój drugi bierze się z faktu, że gdy wymienimy ciurkiem państwa bloku antyamerykańskiego Francja, Niemcy Rosja... a my między nimi, to można dostać gęsiej skórki ze strachu. Taka oś może...

Na szczęście mamy za sojusznika niekwestionowaną przez nikogo potęgę - Amerykanów. To chociaż trochę poprawia moje samopoczucie.

Jestem przeciw

Jestem przeciw wojnie. Ale co ja wiem? Nic. Lub prawie nic. Podejrzewam, że Amerykanie wiedzą o wiele więcej. Więcej nawet niż Francuzi, Rosjanie i Niemcy razem wzięci. Kto wie, czy pacyfikacja Iraku nie jest "mniejszym złem". Kto może zaręczyć, że za miesiąc, rok, parę lat pozostawiony w spokoju Husajn nie zgotuje nam niespodzianki. Boję się tego, bo - jak to Polak - bywam mądry po szkodzie.

I wolę w tej sytuacji zawierzyć Amerykanom, bo Niemcy, Rosja i Francja zawiedli Polaków już wielokrotnie.

I to koniec moich "światowych" niepokojów. Są jeszcze inne, ale na wszystkie da odpowiedź czas.

Marek Teschke

2003.03.19