KIEDY WRESZCIE NADEJDZIE WIOSNA

Sobota, 5 marca

Za dwa tygodnie kalendarzowa wiosna. To jedyna dobra informacja, jaką zdołałem wykrzesać z umęczonego zimą organizmu. Wiadomo - "w marcu, jak w garncu". Zimno już niewiele może nam zrobić, bo nasze kochane słoneczko przygrzewa w dzień tak mocno, że w powietrzu dosłownie czuć zbliżającą się wiosnę. Jednak niech optymiści wyjdą na podwórko we wczesnych godzinach rannych, kiedy ogrzewająca nas gwiazda jest jeszcze dość głęboko schowana za lasem, czyli tam, gdzie ukaże się za godzinę, dwie - nie prędzej. Patrzę na termometr - minus 10oC. Więc czym prędzej wskakuję pod kołdrę. Zakrywam się po dziurki w nosie i prędko zasypiam. Tak, teraz śpi mi się najlepiej, chociaż uczeni twierdzą, że najlepszy sen to ten przed północą. A ja wbrew ich badaniom strasznie lubię ten sen poranny - kiedy trzeba wstać i zabrać się do roboty.

W te poranne godziny marzę o wiośnie i śledzę uważnie każdą informację, że już, już nadciąga. Ale nie ta wirtualna, telewizyjna, tylko realna, o której pozbieram informacje na spacerze z psem, zaobserwuję przez najwyżej położone okno w domu. Widząc wkoło ośnieżone lasy i łąki, życzę zimie, by złamała wreszcie kark.

... Z pieca spadło

Kończy mi się zapas drewna - pozostała zaledwie jedna trzecia drewutni. A ja bardzo lubię siedzieć w kuchni, gdy przez szpary w płycie wesoło migocze ogień. Pachnący, brzozowy płomień. Jest mi dobrze. Na kolanach mruczy kot. Za kuchennym oknem skaczą gile, sikorki, mazurki, zięby, trznadle. Z niepokojem patrzę na coraz mniejszy zapas owoców ligustru. Staram się przypomnieć sobie, ile owoców zostało na berberysach, irgach czy rokitniku. Jeszcze trochę tego zostało - jakoś do wiosny dociągniemy - one żerując w ogrodzie, ja ostrożnie dozując drewno do pieca.

Ale już jest nadzieja: śpiewają ptaki - dzwoniec, ćwierka mazurek. Martwię się, gdy ptasi śpiew ogranicza się tylko do głosu strzyżyków - bo oznacza to, że jest duży mróz. Te przylatujące z północy ptaki zim takich jak nasza się nie boją.

Jeszcze nie czas zaglądać w zakamarki, gdzie lada tydzień pokażą swoje główki przebiśniegi i krokusy: żółte, fioletowe. A potem przyjdzie czas na różnokolorowe pierwiosnki. Ale na to jeszcze nie pora. Jak przystało na mądrą przyrodę - wszystko jeszcze śpi.

Tylko politycy nie śpią. Mróz nie mróz, śnieżyca nie śnieżyca - oni nieodmiennie politykują. A ich politykowanie - to młócenie plew. Niewielu jest polityków, którzy wiedzą - tak jak panujący mi miłościwie wójt Wojciechowski - że podstawowym elementem dobrej polityki o tej porze roku jest przejezdna droga. Dla karetki, dla wyjazdu po chleb, dla przejścia do szkolnego autobusu. I nie mam pojęcia, i ani mnie to obchodzi, czy wójt jest czerwony, różowy, biały, czarny, zielony czy z Partii Demokratycznej.

Niedziela, 6 marca

Jedna Partia Demokratyczna wiosny nie czyni. Szczególnie, że raczej przypomina starego dziada jeżdżącego po przedmieściach turkoczącym wozem, zaprzężonym w lichą szkapę i skupującego złom. Bynajmniej nie za żywą gotówkę, a za cynkowe wiadra, emaliowane garnki, patelnie czy "kryształowe" wazoniki. Zawsze było to coś warte.

Już wyraźniejszym sygnałem, że wiosna tuż, tuż, było komunistyczne święto - Dzień Kobiet. Tego dnia każde miasto, każde biuro, każda fabryka nagle zakwitała najbardziej wiosennym kwiatem tamtych lat - goździkiem. Koniecznie czerwonym. Były też niebieskie goździki, które nabierały koloru podobno w ten sposób, że podlewano kwiaty wodą zabarwioną niebieskim atramentem.

Świętowało się 8 marca na różne sposoby. Zdarzały się lokalne tradycje, była ich różnorodność. Ale wszystkie łączyły dwie rzeczy - nikt w tym czasie nie mówił o feminizmie. Coś takiego po prostu nie istniało i, co ważniejsze, Dzień Kobiet to było święto mężczyzn. Tego dnia żadna dziewczyna, narzeczona, żona, matka czy babcia nie mogła mieć pretensji o nieco chwiejny krok czy podejrzany zapach partnera z połamanym, często, goździkiem w ręku.

Pamiętam pewne zdarzenie, które jest nie tylko śmieszne, ale także stanowi piękną ilustrację tamtych lat.

Otóż miałem wówczas kolegę - działacza Związku Studentów Polskich, który po skończeniu studiów prawniczych został skierowany na wielce odpowiedzialną funkcję prezesa Spółdzielni Studenckiej "Niewidzialna Ręka" czy jakoś tak, ale nie nazwa jest tu ważna. Ważne, że jak w każdej spółdzielni w owych latach, do obowiązków zarządu należało zorganizowanie Święta Kobiet. Prezes Włodek G. zaprosił mnie na ową uroczystość, bo dobrze było, żeby święto zostało opisane w prasie, a jeżeli nawet nie, to żeby ktoś siedział przy stoliku z napisem PRASA. To dodawało powagi.

Dzień Kobiet w Spółdzielni "Niewidzialna Ręka" (czy jakos tak) zaczął się od akademii w jednym z dwóch spółdzielczych pomieszczeń, na której prezes Włodek G. powiedział kilka ciepłych słów na temat pracy jedynej etatowej pracownicy - nie pamiętam jej imienia, ale była dość ładna - wręczył jej kwiatek oraz kopertę z nagrodą pieniężna, bo Włodek, mimo że był prezesem, nie był jednak kretynem i nie kupił dziewczynie rajstop, czy jakiegoś równie idiotycznego upominku.

Na tym akademia została zakończona. Po części oficjalnej nastąpiła nieoficjalna, która odbyła się w oddzielnym saloniku restauracji "Bachus". Wzięła w niej udział wspomniana przedstawicielka płci pięknej, ścisły zarząd (sami mężczyźni) oraz przedstawiciele prasy, czyli ja. Zarząd bowiem postanowił podjąć żeńską część załogi, czyli wspomnianą panienkę, uroczystym obiadem. Rachunek regulowała spółdzielnia. A zawierał następujące pozycje: zimna przekaska - śledź w śmietanie - szt. 30, galaretka z nóżek cielęcych - szt. 30, barszczyk czerwony - szt. 60, kotlet schabowy z kapustą i ziemniakami - szt. 60. Prócz tego duże ilości wody mineralnej.

W spotkaniu wzięło udział 7 osób, w tym świętująca kobieta. Spyta ktos ciekawski - kto w takim razie pożarł 60 kotletów - nie licząc zimnych przekąsek. Trudno przecież zjeść przez jedno popołudnie takie ilości kotletów w 7 osób. I to bez czegoś mocniejszego na popitkę.

Tajemnica rachunku polegała na tym, że owych szklanych pojemników z "czymś mocniejszym" było dość dużo, ale przecież nie można było wstawić do rachunku pozycji "wódka wyborowa 1/2 l - szt. 10". Takiego rachunku nie mogła przyjąć do realizacji żadna księgowa, nawet ta ze studenckiej spółdzielni. Ale od czego Polak ma głowę? Sumę za alkohol przelicza się na inne wyroby i... wszystko się zgadza.

Tak to parę lat temu świętowałem 8 marca.

Obyśmy w zdrowiu doczekali czasów, gdy Święto Kobiet będziemy świętować okazując swoim kobietom jedynie miłość i szacunek. A kwiatek - nie zaszkodzi.

Marek Teschke

2005.03.09