Po jednym z ostatnich kulinarnych felietoników jeden z czytelników przy wspólnym stole westchnął, że dobrze mi tak opisywać różne jedzonka, kiedy bez przerwy się gdzieś włóczę i zwiedzam nie tylko knajpki, ale i z różnych sklepów zwożę to i owo na w miarę atrakcyjny stół. Jak się jednak po chwili ogólnej dyskusji okazało, nie ma takiego dobra kiedyś tu opisanego, którego w naszych szczycieńskich sklepach nie da się nabyć. No, przy odrobinie wysiłku najdalej w Olsztynie na pewno. Ale jak już się zaczęło, to pojechaliśmy po handlu bez litości. Czego tak naprawdę brakuje w naszych marketach i sklepach? Wygląda na to, że przede wszystkim klientów. Rzadko się zdarza, aby w którymś ze sklepów zachodziła potrzeba uruchomienia więcej niż dwóch kas. Tyle spokojnie wystarcza. Cała nadzieja w turystach. Na trwający długi weekend zjechało się sporo ludzi, a gdzieś tak za miesiąc zapełnią się daczowiska i… markety!

Na co głównie narzekają znajomi smakosze i wielbiciele dobrego stołu? Chyba najbardziej brakuje w Szczytnie dobrych serów. Tylko w jednym markecie jest niezły wybór zarówno żółtych, jak i pleśniowych, chociaż też bez rewelacji. W pozostałych trzeba zwyczajnie uważać, żeby nie dać sobie wcisnąć, fakt, że nawet tanich, serów niedojrzałych lub zwietrzałych. Krojone przez personel w plasterki wprawdzie łatwiej się sprzedają, ale też tracą prawie natychmiast swoje i tak już wątpliwe walory smakowe. Nikt nie wpadł jeszcze na dość popularny w świecie (i to niezbyt odległym, bo np. widziałem coś takiego w Warszawie) pomysł łączenia sprzedaży win z odpowiadającymi im gatunkami sera. Może to pomóc zarówno winom, jak i serom.

Zazdroszczą nam mieszczuchy zjeżdżające na Mazury naszych rybek. Prawda, jest z czego wybierać, chociaż ceny bardziej szlachetnych gatunków niestety mogą przyprawić o niestrawność na początek. Wędzonego węgorza w Warszawie kupuję o 10 złotych taniej za kilogram niż u nas. Zwariowały zupełnie ceny sielawy. Rozumiem, że rybka to rzadka w Polsce, a za atrakcję się płaci. Tylko że coraz częściej w „rybolu” i innych sklepach widzę sielawkę już starawą, mocno podeschniętą, która wyraźnie „nie schodzi” i się marnuje. Wygląda na to, że przekroczony został pułap dostępu dla średnio zamożnej kieszeni. Na wszelki wypadek, jadąc od strony Wybrzeża, zatrzymuję się regularnie w Swaderkach i tam zaopatruję w naprawdę świeżą rybkę po cenach jednak (na razie, przed sezonem) trochę niższych.

Dobrze wygląda zaopatrzenie w mięso, ale tylko to najczęściej spożywane. W schabach, golonkach, karkówkach, czyli w wieprzowinie można wybierać i przebierać. Trochę już gorzej z wołowiną, trzeba się troszkę nachodzić, aby trafić na naprawdę atrakcyjny kawałek. No chyba, że z rana na rynku. Drobiu ci u nas dostatek, ale już nie pamiętam, bym widział gdzieś w naszych sklepach tuszki z królika. Tu znów rozpocznie się dyskusja, dlaczego królika zaliczamy do drobiu. Z przyjemnością zresztą śledziłem wśród moich przyjaciół pojedynek na książki kucharskie i encyklopedie udowadniające prawidłową klasyfikację tego mięska. Zresztą obojętne, czy to drób czy nie, ważne, aby można gdzieś to kupić, bo na razie - senne marzenie! O baraninie czy jagnięcinie pisałem już wiele razy i niestety ciągle w te pyszne mięso zaopatrywać się muszę w stolicy.

Za to - jak też wspominałem niedawno - coraz lepiej z przyprawami. No, może już poza jakimiś najbardziej wyszukanymi. Zresztą znane mi panie domu, a i panowie też jak najbardziej, coraz częściej starają się o swoje małe ogródki ziołowe, gdzie widać prawdziwą ogrodniczą fantazję. Ba, zdarzają się małe przydomowe szklarenki warte każdych pieniędzy, gdyż zawierają świeże przyprawy, których nigdy nie zastąpią te przemysłowo hodowane i taśmowo pakowane w torebki. Polecam takie małe ogródki doniczkowe na domowe potrzeby, gdzie można sięgnąć w każdej chwili zamiast biegać do marketu.

Wiesław Mądrzejowski