Upał. Sobotę i niedzielę spędzam na ratuszowej wieży. Przez okienka przyglądam się Festiwalowi Food Trucków, czyli tłumacząc obce słowa na język polski - Festiwal Barobusów. Historycznie rzecz biorąc tradycyjne, rodzime barobusy oferowały na ogół bigos, albo fasolkę po bretońsku.
Natomiast te współczesne proponują światowe hity uproszczonego posiłku. Zatem szczycieński, weekendowy festiwal nazwano „Kulinarna podróż dookoła świata”. Jest w tej nazwie sporo przesady, ale, ogólnie rzecz biorąc, podoba mi się tego rodzaju wakacyjna propozycja. Patrzyłem z góry na tłumy turystów, bo też nareszcie pojawili się w Szczytnie przyjezdni urlopowicze. Nieco im zazdrościłem, ponieważ lubię niektóre z oferowanych, w tak zwanych fast foodach, potrawy. Postanowiłem zatem, że zaraz po zakończeniu dyżuru na wieży zejdę na plac Juranda i popróbuję światowych smakołyków. Tak też zrobiłem. To znaczy zszedłem na dół, bowiem z degustacją jakoś mi nie wyszło. Ten koszmarny upał i oślepiające słońce nijak nie sprzyjały jakiejkolwiek konsumpcji. Chyba że lodów. Nie jestem żaroodporny, toteż w takiej upalnej atmosferze całkowicie straciłem apetyt. Zauważyłem przy tym, że nie tylko ja mam ten problem. Większość licznych turystów przechadzała się między barami, ale mało który z nich kupował cokolwiek do zjedzenia. Żal mi było właścicieli owych punktów sprzedaży. Ich nagrzane piecami wnętrza stoisk zapewne przypominały piekło. Diabelska atmosfera, a z zyskiem raczej marnie. Przy ladach żadnych kolejek. Wszystko można nabyć od ręki, tylko że chętnych jakoś nie było widać.