Zawsze ubezpieczony

Tośmy doczekali nowego ustawowego pomysłu o odpowiedzialności karnej urzędników za błędne decyzje. W istocie pomysł, choć pozornie słuszny, budzi grozę. Bo też jak to może zadziałać w praktyce? Oczywiście całkowitym paraliżem administracji. Prawdziwy urzędnik to figura z reguły ostrożna, unikająca zbędnego ryzyka. Co ma załatwić, raczej załatwi – zgodnie z kompetencjami, ale w granicach rozsądku. Jakakolwiek kreatywność jest mu obca, bo przecież zawsze można się komuś narazić. No to co będzie teraz, kiedy naturalny, zawodowy niepokój zamieni się w strach przed ustawową odpowiedzialnością?

Prześledźmy pod tym kątem inne dziedziny współczesnej egzystencji. Dla mnie charakterystycznym symptomem totalnego ubezpieczenia się od odpowiedzialności stanowią ulotki redagowane przez firmy farmaceutyczne i dołączane do leków. Człowiekowi wydaje się, że kupił najzwyczajniejsze proszki przeciwbólowe, tymczasem po przeczytaniu stosownej ulotki włosy mu dęba stają na głowie, na co też owe pastylki mogą mu ewentualnie zaszkodzić. Po takiej porażającej lekturze, przeciętny obywatel albo poleci skonsultować się z lekarzem – do czego zawsze namawia go firmowy tekst, albo… No, chyba już tylko samobójstwo!

W rzeczy samej o co chodzi? Chodzi o to, że firma farmaceutyczna ubezpiecza się w ten sposób od przypadkowego lub złośliwie zamierzonego oskarżenia. Na przykład kogoś potrąci samochód. Tenże delikwent akurat przedtem zażył był aspirynę (na kaca), więc teraz oskarża koncern Bayera, że ich pastylki zakłócają jasność spojrzenia i przez to wpadł pod pojazd. A wtedy rzecznik producenta odpowiada: „A kuku, trzeba było przeczytać ulotkę. Jest tam wyraźnie napisane, że po zażyciu aspiryny nie należy przez dwie doby wychodzić z domu. No, chyba że się pan skonsultował z lekarzem i on pozwolił wyjść na ulicę. Ale to już jest na jego odpowiedzialność”.

Tymczasem aspiryna jak aspiryna. Jest to wciąż ten sam, powszechnie znany, lek. Trochę pomaga, niewiele szkodzi. Tylko naród, ogólnie rzecz ujmując, stał się jakiś taki bardziej pazerny. A współcześni adwokaci, wyspecjalizowani w odszkodowaniach, to prawdziwy postrach zamożnych korporacji.

Trochę podobnie zaczęły ubezpieczać się firmy odzieżowe. Dawniej rzadko umieszczano na metce przy koszuli wskazówkę „prać ręcznie”. Dzisiaj stało się to niemal regułą. Przy byle kolorowej koszulinie zamieszcza się owo stanowcze zalecenie. Domyślam się, że coraz więcej cwanych adwokatów doradzało klientom występowanie o odszkodowania z tytułu odzieży zniszczonej w pralce. A tak… Żadnych pralek! Kobieto – do balii!

Wszyscy znamy groźny tekst na opakowaniach papierosów. Wprawdzie poszkodowany delikwent, czyli denat nie będzie w stanie oskarżyć o swoje zejście koncernu tytoniowego, ale od czegoż krewni – spadkobiercy. Czyli wredny tekst i tutaj okazuje się niezbędny.

Wróćmy zatem do naszych urzędników administracji i nowej ustawy. Wydaje mi się, że już najwyższy czas pomyśleć o mechanizmach obronnych. Chroniących naszych współobywateli pracujących w administracji. Chroniących ich przed odpowiedzialnością w ogóle, ale przede wszystkim przed złośliwymi atakami zawiedzionych petentów. Moim zdaniem należy skonsultować z dobrymi prawnikami treść obwieszczeń, jakie w eleganckich ramkach należałoby zawiesić na ścianach każdego pokoju przyjęć. Ja to sobie wyobrażam jako system takich na przykład zaleceń:

- Petencie! Przed złożeniem podania okaż polisę ze stosownym ubezpieczeniem.

Albo:

- Otrzymaną decyzję skonsultuj, przed jej realizacją, ze swoim proboszczem.

Albo:

- Zaznacza się, że wydane zalecenia tracą moc wobec osób nie przygotowanych do ich właściwego zrozumienia.

Myślę, że to ostatnie wyszło mi szczególnie udanie, choć każdy z tych przykładów pozwala jakoś tam wywinąć się od odpowiedzialności. No, ale tak naprawdę, to od czegoż mamy prawników?

Andrzej Symonowicz