Kilkanaście dni temu zmarł Zbigniew Kurtycz. Piosenkarz. Nie sądzę, aby dużo osób zapamiętało jego nazwisko, za to przebój wylansowany przez Kurtycza w roku 1955, czyli 60 lat temu, śpiewany jest po dziś dzień. CICHA WODA! Któż nie zna tej piosenki. Zbigniew Kurtycz zmarł w wieku 95 lat. Pamiętam kilka jego występów, które miałem okazję oglądać na żywo. Widywaliśmy go także w telewizji. Zatem kilka słów o owym artyście.
Urodził się w roku 1919 we Lwowie. Jego ojciec był dyrygentem, zatem młody Kurtycz także kształcił się muzycznie, grając początkowo na skrzypcach, później na gitarze. Jeszcze przed wojną występował w kilku muzycznych zespołach. Podczas wojny przeszedł szlak bojowy z 3. Dywizją Strzelców Karpackich Drugiego Korpusu Polskiego Władysława Andersa. Jako członek wojskowego zespołu artystycznego. Po wojnie wrócił do Polski. W roku 1946.
Już w latach pięćdziesiątych zyskał niemałą popularność występując jako piosenkarz. Czytając internetowe komentarze dotyczące błyskawicznej kariery żołnierza korpusu Andersa w polskiej, komunistycznej rzeczywistości, spotkałem się ze zdumieniem i wątpliwościami internautów, że podczas gdy innych zamykano w więzieniach, jemu wolno było śpiewać piosenki. Co więcej – piosenki nie jakieś socrealistyczne o budowach, hutach i pracy dla ludu, tylko beztroskie, w podejrzanych zachodnich rytmach. Otóż wyjaśnienie jest proste. Zbigniew Kurtycz po powrocie do Polski rozpoczął formalną pracę w UB, czyli Urzędzie Bezpieczeństwa. Piszę formalną, bo z tego co wiem nie służył tam długo i niczym niegodnym się nie zhańbił. Być może był to jedyny sposób dla ratowania wolności, a może i życia andersowskiego oficera. W końcu był artystą i mimo munduru nadal nim pozostał. Mógł występować i to było dla niego najważniejsze. O tym ubeckim epizodzie nie przeczytałem w żadnym życiorysie artysty. Skąd zatem o tym wiem?