... i zdobycie Gubałówki. Na nartach biegowych śmigam od dawna. Wystarczy, że aura stworzy odpowiednie warunki, a każdy teren odpowiednio naśnieżony staje się torem biegowym. Rozkoszując się warunkami, jakie daje okalający Szczytno teren, korzystam z tej przyjemności.
Nieczuła więc byłam na propozycje, by spróbować sił na zjazdówkach. Jednak coraz więcej osób zachwalało ten, dla mnie nieznany, rodzaj szusowania. Bardzo długo dojrzewałam do tego, by podjąć wyzwanie. Pewnego dnia uległam namowom, by wybrać się do Mrągowa na Górę Czterech Wiatrów. Postanowiłam, że tylko popatrzę jak inni to robią. Gdy w pewną sobotę 2010 r. zawieziona przez kusicielkę - oczywiście Halinką Biziuk - wysiadałam na parkingu przed schroniskiem, to od razu wpadłam na ubranego w charakterystyczny strój instruktora. Skoro „los tak chciał” i za mnie wybrał, nie miałam wyjścia i szybko spytałam, czy mogę wziąć lekcję jazdy na nartach. Instruktor spojrzał na mnie i odpowiedział tak: „Za godzinę czekaj na mnie pod latarnią”. Natychmiast się rozpromieniłam, bo skoro taki przystojny młodzian chce spotkać się ze mną w tak wymownym miejscu, to mam niezłe notowania. Ale żarty w tym miejscu się skończyły. Poszłam do wypożyczalni, skompletowałam sprzęt i za dobre pół godziny już stałam w umówionym miejscu. Pod latarnią było gwarno i tłoczno, tam wszyscy instruktorzy spotykali się z uczniami. Stały więc tam zarówno dzieci, jak i dorosłe osoby. Nieopodal, na oślej łączce, odbywały się lekcje. By nie marznąć, już naśladowałam zachowania innych. Robiłam pług, stawałam na jednej narcie. W sumie zarówno buty, jak i narty trochę krępowały moje ruchy, ale trzymałam się dzielnie i nie miałam problemu z utrzymaniem równowagi. Wreszcie Grześ – mój nauczyciel zajął się mną. Tylko raz zjechaliśmy z oślej łączki, by ruszyć na stok. Instruktor nie wierzył, że po raz pierwszy zjazdówki mam na nogach, potwierdzałam, nie ukrywając, że jazdę na biegówkach mam opanowaną. Cały czas mnie chwalił, a ja dumna jak paw wykonywałam bezbłędnie polecenia. Podjechaliśmy pod wyciąg i tu zaczęły się problemy. Nie mogłam zrozumieć, że na talerzyk wyciągu nie siadam, tylko trzymam między nogami i jadę na górę. Trochę komedii z serii „śmiechu warte” miały osoby obserwujące moje zachowania, ale wreszcie załapałam o co w tym wszystkim chodzi i podjechałam na górę. Takich kontrolowanych zjazdów miałam kilka i gdy skończyła się moja lekcja usłyszałam, że jestem pilną i pojętną uczennicą. Tego dnia zjechałam kilka razy sama i dumna niczym paw wracałam do Szczytna.