Rozmowa z Michałem Grzymysławskim,
rzeźbiarzem, instruktorem w Miejskim Domu Kultury
Z Miejskim Domem Kultury jest pan związany już wiele lat. Jak to się zaczęło?
- Od dziecka udzielałem się w różnych pracowniach MDK-u, głównie muzycznej. Podglądałem też, co działo się w GRAMM-ie (grupie teatralnej Eugeniusza Ozgi – przy. red.), pracowni plastycznej. Z czasem moje zainteresowania zaczęły się krystalizować.
Przez pewien czas, o czym może nie wszyscy dziś pamiętają, był pan wokalistą zespołu Hunter, gdy ten dopiero stawiał swoje pierwsze kroki.
- Oj, działo się wtedy, działo (śmiech). Rzeczywiście przez jakiś czas śpiewałem, ale kres temu położyła sytuacja losowa. Byłem operowany na tarczycę i wtedy nad moją karierą wokalisty zawisły czarne chmury. I bardzo dobrze, bo tak naprawdę nie nadawałem się do śpiewania.
Skąd zainteresowanie rzeźbą?
- Kiedy kończyłem Studium Nauczycielskie i pisałem pracę dyplomową z ilustracji dziecięcej, zostałem zaproszony na integracyjny plener malarsko-rzeźbiarski. Wtedy zobaczyłem, jak pracują rzeźbiarze. Tak to się właśnie zaczęło.
Równolegle z powodzeniem tworzył pan drużynę rycerską, która przez pewien czas była bardzo znana w Szczytnie i nie tylko.
- Na początku lat 90. starałem się o zastępczą służbę wojskową i zaproponowano mi jej odbywanie w MDK-u. Warunek był jeden – stworzenie drużyny rycerskiej. Wtedy nie było jeszcze pracowni rzeźbiarskiej, ale mnie przewidywano na etat rzeźbiarza i dekoratora sceny. Drużyna rycerska to wielki sukces w tamtych czasach. Udało się ją zrobić z dużym rozmachem głównie dzięki ludziom, którzy dzielili ze mną tę pasję, takich jak choćby Jacek Kosakowski. Niektórzy z nich wciąż są aktywni w różnych bractwach rycerskich. W pierwszym roku robiliśmy 27 pokazów, w drugim – już 60. Bywało tak, że mieliśmy zajęte wszystkie weekendy.