Obiecałem sobie kiedyś, że nigdy już nawet odrobinę krytycznie nie napiszę nic o żadnym z naszych szczycieńskich lokali. I naprawdę nie mam na to ochoty, bo sorry, ale cholera jasna mnie bierze, jak się jakaś sympatyczna knajpka marnuje, zamiast rozsławiać wszem i wobec zalety naszej mazurskiej kuchni. To może wypada tych kilka zdań potraktować jako żale sfrustrowanego gościa, który chciał dobrze a wyszło jak zawsze.

Brakuje w Szczytnie kilku małych knajpek, z kilkoma dobrymi, wszystkim znanymi daniami i stałą klientelą w ciągu roku i jakąś rewelacyjną specjalnością reklamowaną na potrzeby turystów przez dwa letnie miesiące, przynoszącą porządny dochód ustawiający lokal na cały rok. Właśnie wyczytałem, że za zupełnie przyzwoite pieniądze wystawiono na sprzedaż lokal przy ul. Kościuszki, po niezapomnianej „Mazurskiej”, dawniej „Pod pałami”, w którym bardzo dawno temu zjadłem niejedną golonkę i sznycelek, że o napojach jak najbardziej wyskokowych tam przelanych nie wspomnę. Biorąc po uwagę lokalizację – absolutnie w samym centrum, całkiem sporą powierzchnię, tradycje miejsca i potrzeby - nadaje się na właśnie taką ekstra regionalną knajpkę. Nie mam jednak żadnych złudzeń. Na pewno restauracji czy bodajże baru tam nie będzie. Lokal jest technicznie zużyty, od lat porządnie nie remontowany, aby uruchomić tam działalność gastronomiczną trzeba w niego wpakować takie pieniądze, że nie zwrócą się przez wiele, wiele lat. Chyba że ktoś takie pieniądze naprawdę ma i zacięcie do kuchennej „pracy u podstaw”. Przykłady „Filipsa” i jeszcze jednej restauracji w centrum tylko to potwierdzają. Zwiedziłem kiedyś kuchnię „Mazurskiej” i tylko odporności kucharek oraz zadziwiającej życzliwości sanepidu zawdzięczamy, że knajpka i tak długo funkcjonowała. Dlatego prawdopodobnie za parę miesięcy będzie tam oddział banku, ciucholand lub coś równie atrakcyjnego i przynoszącego konkretne pieniądze bez potrzeby inwestowania aż tak strasznej forsy.

I tym bardziej mi żal, że marnuje się jeszcze jedno miejsce, w które już włożono niezłe pieniądze, doskonale ulokowane i z tradycjami. Chodzi mi o „włoską” część „Krystyny”. Zachęcony reklamą w „Kurku” wpadłem tam parę miesięcy temu, ale miałem pecha, bo jeszcze nie nagrzano pieców. No nic, pierwsze koty za płoty. Lubię bardzo pizzę, a za dobre makarony oddałbym nawet flaczki ze schabowym. No to w ubiegłym tygodniu zajrzałem tam na mały obiadek. W lokalu pustki zupełne, smętnie, bo nie lubię sam wpatrywać się w okno lub butelki za barem. Spaghetti zupełnie za to przyzwoite, chociaż bez rewelacji, jak na szybki obiadek w sam raz. Gdy więc w sobotnie popołudnie okazało się, że akurat niczego rewelacyjnego nie chce się nam pichcić, zaproponowałem wizytę znów w tym właśnie lokalu. Na dworze zimno, wieje i mokry śnieg zacina, więc z radością wskoczyliśmy do wnętrza, zrzuciliśmy kurtki i …

Odporny jestem na chłód, nie było więc tak źle, ale w lokalu panował niestety klimat prawie jak na zewnątrz. Za to dymu niczym za zamierzchłych czasów na dworcu, gdy mijały się trzy parowozy. Cóż, jedyni w lokalu trzej panowie sączący smętnie piwko mają przecież prawo do zapalenia papierosa. Wcale im tego nie odbieram, tylko że pizza pod dymek już tak nie smakuje. Uprzejma, naprawdę, pani przy barze na pytanie dlaczego kaloryfery są zimne uśmiechnęła się tylko smętnie i zaproponowała, że włączy klimę. Na myśl o chłodnym nawiewie nawet mnie już zmroziło i niestety opuściliśmy lokal bez spróbowania tamtejszych specjałów. W cieplutkiej i przytulnej „Toscanie” znalazł się jeden wolny stolik, wybór jak zawsze doskonały, chociaż lasagna jakby troszkę straciła na dobroci, za to moje wstążki genialne! Przemiły wieczór! To jest akurat lokal, który trafił w swoje miejsce, swój czas i swoją klientelę. Więc tak tylko cichutko już podpowiadam - może spróbować coś zrobić, aby knajpka przy ulicy Żwirki i Wigury znalazła też sobie jakąś konkretną specjalność, a przede wszystkim atmosferę? Bardzo, bardzo tego właścicielom życzę.

Wiesław Mądrzejowski