Z okazji minionych świąt, które - jak to święta – przebiegały pod znakiem totalnego spożycia, inaczej mówiąc - obżarstwa - postanowiłem dzisiejszy felieton skonstruować jako balladę o jedzeniu. Będzie to wszakże ballada przewrotna, ponieważ napiszę o przeżyciach własnych oraz moich znajomych w zetknięciu z potrawami, które w naszej kulturze uważane są za budzące wstręt.
Ale zacznijmy odwrotnie. Pewien znajomy polski biznesmen opowiadał mi jak to gościł w swoim domu ważnego obcokrajowca spoza Europy. Niestety nie zapamiętałem z jakiego kraju gość ów pochodził. I oto okazało się, że dla osoby „nadmiernie cywilizowanej”, nasza tradycyjnie polska kuchnia także wydać się może odrażającą.
Najpierw ważny przybysz odmówił spożycia flaków. Później zbrzydziła go biała kiełbasa. Czegoś takiego nie widział był wcześniej i jakoś nie najlepiej skojarzyła mu się ona wizualnie. Wreszcie żona gospodarza zaczęła zachwalać swój barszcz z uszkami, tłumacząc po angielsku „uszka” dosłownie, czyli jako „ears”. Tutaj ważny gość załamał się całkowicie tłumacząc, że uszu nie jada, obojętnie z jakiego stworzenia pochodzą.
U naszych północnych sąsiadów kontrowersyjne doznania smakowe przyjezdnych wywołuje surströming, czyli szwedzki kiszony śledź z puszki lub ze słoika. Ogólnie uważa się, że czegoś tak śmierdzącego świat nie widział! Spożywa się to poza domem, w terenie otwartym, a i tak po zjedzeniu owego przysmaku człowiek cuchnie przez trzy dni. Za to smak – podobno najprzedniejszy. Sam nie miałem okazji spróbować. Natomiast niektórzy znajomi rodacy uspokajali mnie, że kapusta kiszona też nie pachnie najlepiej, a szwedzkiego śledzia spróbować należy, a nawet trzeba!
Jeśli chodzi o mnie, to chyba tylko raz coś mnie naprawdę zbrzydziło. Jadałem w licznych krajach różne dziwactwa i na ogół bez wstrętu. Uwielbiam wszelkie owoce morza, a i żabie udka nie są mi straszne. Można je zresztą kupić w naszym Kauflandzie i spróbować. Nic nadzwyczajnego. Tymczasem niespodzianka spotkała mnie na Kubie. Na wyspie owej, w ramach walki z głodem, rozpoczęto hodowlę afrykańskich żab TORO (byków). Są to wielkie, ponad dwudziestocentymetrowe potwory. Każdy wielkości sporego arbuza. Zwiedzaliśmy fermę hodowli tych stworzeń. Tysiące paskudnych płazów, na płaskim, ziemnym placu, tytłało się w ogromnych, ciemnych kałużach. Szaro-czarne od błotnistej ziemi.
Kilka dni później, w hotelu, podano nam na obiad udka wielkości gęsich, w zawiesistym pomidorowym sosie. Spytaliśmy kelnera cóż to za rodzaj drobiu. Wytłumaczył nam, częściowo na migi, że to nie ptactwo. Były to udźce z żab toro. I właśnie wtedy, po raz pierwszy, pamiętając fermę sprzed kilku dni nieco „zbrzydziłem się”.
Powszechnie wiadomo, że w Korei spożywa się psy. W Korei Północnej, gdzie panuje wielki głód, jest to przysmak tylko dla wybrańców. W Korei Południowej, ze względu na międzynarodową krytykę, spożycie mięsa psiego poważnie ograniczono, ale i tak każdy Koreańczyk uważa, że zupa z psa, to najlepszy posiłek w upalne lato.
Pewna moja znajoma - a trzeba powiedzieć, że jest to kobieta niezwykłej urody - pracowała niegdyś jako sekretarka i tłumaczka ambasadora Finlandii w Warszawie. Jej szef został zaproszony z oficjalną wizytą do pana ministra Korei Południowej. Oczywiście sekretarkę wziął ze sobą. Już przy powitaniu ustalono porę obiadu, na który pan minister zapraszał do luksusowego klubu. Wtedy to Joanna, nie bacząc na protokół, spytała, czy tam będą jedli psy? Pozycja sekretarki nie upoważnia wprawdzie do zadawania tak niestosownych pytań, ale Joanna do tego stopnia urzekła urodą koreańskiego ministra, że ten raczył łaskawie spytać, czy dla pani tłumaczki jest to aż tak ważne. Joanna odpowiedziała, że tak, ponieważ w swoim domu, w Warszawie, ma dwa piękne zwierzaki, z którymi jest zaprzyjaźniona. A przyjaciół przecież NIE ZJADA SIĘ.
Dyplomatyczna odpowiedź Joasi zachwyciła gospodarza nie mniej niż jej uroda, toteż obiecał, że osobiście dopilnuje menu podczas wszelkich przewidywanych przyjęć.
Andrzej Symonowicz