Co jakiś czas muszę spędzić kilka godzin w Olsztynie. Najgorzej, że wpadam tam wczesnym rankiem, więc na czczo, potem po kilku godzinach jest dłuższa przerwa i na koniec, już w porze późnoobiadowej wypada przekąsić coś konkretnego. Tak było i tym razem. W przerwie wpadłem do "Alfy" po jakieś zamówione zakupy i wypadało zjeść szybkie późne śniadanie. Niestety "Alfa", w odróżnieniu od dobrze mi znanych warszawskich galerii handlowych, nie dysponuje bardziej przyzwoitymi przybytkami gastronomii. Dwa bary szybkiej obsługi typu "zzz", czyli zapłać, zjedz i zmiataj wystarczają właśnie na mocne śniadanie i nic więcej. Rzuciłem więc okiem na wypisane kredą menu, gdzie zauważyłem między innym "befsztyk z cebulką". Nie spodziewałem się tu niczego rewelacyjnego, a już zupełnie solidnego kawałka polędwicy opieczonego ze znawstwem na ogniu. Nie ten adres. Poza takim właśnie befsztykiem, znanym na całym świecie, kuchnia polska zna tzw. "befsztyk gastronomiczny", czyli siekany. Bez żadnej ujmy na kucharskim honorze, najlepsze księgi dla obżartuchów opisują to danie i w dobrym wykonaniu jest zupełnie smaczne. Tyle tylko, że podstawą musi być uczciwie siekana wołowa polędwica smażona na świeżym maśle i z dobrze ściętym sadzonym jajkiem na wierzchu. Takich cudów w barze szybkiej obsługi w Polsce jeszcze nie widziano. W każdym razie "befsztyk z cebulką" został zjedzony bez szkody dla zdrowia, ale i bez większej satysfakcji dla podniebienia. Ot, fast food!
Gdy po południu przyszła pora na obiad, postanowiłem pójść na całość i spróbować befsztyka prawdziwego, w porządnej mniej więcej knajpce. Wstępny przegląd olsztyńskich lokali dał wskazanie na "Corner cafe", bo to i w samym centrum, i nie najgorsze wspomnienia z przeszłości. W karcie befsztyk jak najbardziej figuruje. W towarzystwie sosu z kurek lub prawdziwków. Hm... Nie to akurat mi się z befsztykiem kojarzy, chociaż jadałem, i to ze smakiem. Ale akurat wtedy miałem ochotę na uczciwy, porządny kawał wołowej polędwicy. Może nie Chateaubriand, bo nawet lekko rozbity to już nie to, ale grubości akurat takiej. Tu pełne uznanie dla młodej, fachowej i sympatycznej obsługi lokalu. Celowo wybrałem stolik vis a vis otwartej na lokal kuchni, skąd można oglądać, jak troje młodych kucharzy trudzi się na rzecz goszczonych pasibrzuchów.
Negocjacje z kelnerem przebiegały w atmosferze powagi i wzajemnego zrozumienia. Bez zmrużenia oka przyjął rezygnację z sosów na rzecz podwójnej sałaty z sosem winegret. Ba, co już jest przyjemnością samą w sobie, doskonale wiedział, czym różni się befsztyk au bleu, czyli krwisty od wysmażonego a point. Stanęło na chyba najsmaczniejszym saignant, czyli już nie krwistym, ale jeszcze pod podpieczoną powierzchnią czerwonawym. W dzisiejszych szkołach gastronomicznych poziom podniósł się jak widać zdecydowanie!
I jeżeli ktoś z PT Czytelników spodziewa się puenty w rodzaju spalonej podeszwy na talerzu, to srodze się zawiedzie! Befsztyk okazał się właśnie taki, jaki miał być. Jestem tym bardziej pełen uznania, że jak widziałem na własne oczy, smażony był na elektrycznej patelni, co jest o wiele trudniejsze niż na normalnym, nawet gazowym ogniu. Lekko popieprzony, bez śladu soli, więc soczysty niczym wystałe na słońcu jabłko. Jak na mój w tym dniu apetyt mógłby być odrobinę większy. Rozpuściłem się w tym zakresie, jadając od kilku lat oryginalne wielkie amerykańskie befsztyki ala Romany. Restauracja to jednak nie grill u przyjaciół, a miejsce, gdzie obowiązują jakieś normy. Polskie jak najbardziej.
Odczucie pewnego przesolenia odczułem na koniec, już po niezbędnym na podniesienie opadłego po obżarstwie ciśnienia naparstku espresso. Spojrzenie na wysokość rachunku mogło spowodować u mniej odpornych zaburzenia kardiologiczne. Dobrze, że wynaleziono już taki niezbędnik jak karta płatnicza, czyli koło ratunkowe dla wielbicieli gastronomii w trudnych sytuacjach!
Wiesław Mądrzejowski
2007.03.21