Henryk Białczak boi się zimy spędzonej na tułaczce w poszukiwaniu dachu nad głową. Ze swojego ostatniego lokum, baraku na ul. Kajki, został wymeldowany, a sam obiekt zburzono. Na razie mężczyzna, korzystając z uprzejmości znajomego, nocuje w należącym do niego budynku gospodarczym. Śpi na syropianie, nakrywając się szmatami, które mają chronić go przed chłodem. Marzy o własnym kącie, ale by go otrzymać, nie ma raczej szans, bo kolejka oczekujących na lokal socjalny jest bardzo długa.
HORROR NA KAJKI
Od 1999 roku Henryk Białczak był zameldowany w znajdującym się w zasobach komunalnych baraku na ul. Kajki. Początkowo mieszkał tam z konkubiną i córką, potem tylko z tą ostatnią. Z czasem córka się usamodzielniła i pan Henryk został sam. Nie miał pracy, zaczął pić i nie płacił czynszu za zajmowany lokal. Barak na Kajki, ze względu na zamieszkujące go osoby, nie należał do miejsc spokojnych. Przebywanie w nim wiązało się z dużym ryzykiem. Nieustanne burdy, awantury, libacje, włamania i bijatyki powodowały, że obiekt ten od lat cieszył się złą sławą.
- Nawet policja bała się tu przyjeżdżać. Na porządku dziennym było to, że wyłamywano drzwi lub okna do mojego mieszkania, palono ogniska. Strach było tam mieszkać - opowiada Henryk Białczak. Wiele do życzenia pozostawiał również stan budynku, który śmiało można było określić mianem rudery.
- Dach był dziurawy, a szczury dosłownie chodziły mi po plecach i po głowie - wspomina Henryk Białczak.
Z powodu ciągłych burd i fatalnych warunków, mężczyzna, choć sam nie stronił od alkoholu, kiedy się tylko dało, starał się unikać przebywania w zajmowanym lokalu. Często pomieszkiwał kątem u swojej matki na Bartnej Stronie. Latem ubiegłego roku doszło do zdarzenia, które na dobre przekonało go, że na Kajki dłużej żyć się nie da. Pod jego nieobecność pobito tu ze skutkiem śmiertelnym mężczyznę. Ślady krwi zabitego policjanci znaleźli m.in. w lokalu zajmowanym przez Henryka Białczaka.
- Na trzy dni trafiłem do aresztu, bo podejrzenie padło na mnie. Na szczęście szybko ustalono, że nie miałem z tym nic wspólnego i w chwili całego zdarzenia w ogóle mnie tam nie było - relacjonuje pan Henryk.
WYMELDOWANY DONIKĄD
Od tamtej pory nie wracał już na Kajki. Jego mieszkanie zostało doszczętnie zdewastowane. To dało prawo administratorowi obiektu, Zakładowi Gospodarki Komunalnej, do wszczęcia procedury zmierzającej do wymeldowania stamtąd Henryka Białczaka. Ostatecznie nastąpiło to w lipcu tego roku. Miesiąc temu cieszący się złą sławą barak na Kajki został zburzony. Stało się to m.in. po licznych interwencjach i skargach sąsiadów, w tym także nauczycieli pobliskiej Szkoły Podstawowej nr 2, którzy obawiali się o bezpieczeństwo uczniów narażonych na kontakt z uciążliwymi lokatorami baraku. W większości otrzymali oni lokale zastępcze. Nie dotyczyło to jednak wymeldowanego wcześniej Henryka Białczaka.
- Doprowadził do dewastacji lokalu, nie mieszkał tam od roku, szukał go nawet wydział spraw obywatelskich Urzędu Miejskiego - uzasadnia Leszek Mierzejewski, dyrektor ZGK w Szczytnie.
Chorujący na cukrzycę, 59-letni pan Henryk już w czasie poprzedniej zimy tułał się po rodzinie i znajomych, znajdując u nich tymczasowe schronienie. Jak mówi, u matki na Bartnej Stronie nie może pozostać na stałe, bo i tak jest tam za ciasno - mieszkają tam inni członkowie rodziny. Mężczyzna od dłuższego czasu składa wnioski do UM o przydzielenie lokalu socjalnego. Za każdym razem otrzymuje odpowiedź, że na razie miasto nimi nie dysponuje.
- W tej chwili mamy 120 wniosków o lokale socjalne. O tym, komu zostaną one przydzielone decyduje przede wszystkim sytuacja ekonomiczna i rodzinna wnioskodawcy - tłumaczy Ilona Bańkowska, naczelnik Wydziału Gospodarki Miejskiej. Dodaje, że w pierwszej kolejności mieszkania socjalne otrzymują np. rodziny, w których mają miejsce akty przemocy. Do tego dochodzą jeszcze osoby eksmitowane wyrokiem sądu. Im także trzeba zapewnić lokum. Obecnie na wykonanie czeka 60 takich wyroków. Tymczasem rocznie miasto pozyskuje ok. 10-15 lokali, które może rozdysponować.
GORZEJ NIŻ PIES
Henryk Białczak wierzy, że własny kąt dałby mu szansę na ułożenie sobie życia od nowa. Mężczyzna niedawno, na wniosek sądu, został skierowany na terapię antyalkoholową. Zapewnia, że nie pije od pięciu miesięcy, zerwał też kontakt z dawnymi znajomymi nadużywającymi alkoholu. Obecnie korzysta z uprzejmości kolegi, który pozwala mu nocować w należącym do niego budynku gospodarczym na ul. Asnyka. W pomieszczeniu, gdzie składowany jest opał, nie ma ogrzewania. Pan Henryk urządził tu sobie legowisko na cementowej podłodze, na płachcie styropianu.
- Jestem odporny na zimno. W nocy nakrywam się szmatami, zakładam dodatkowe ubranie i tak śpię - mówi.
Wieczorami czyta gazety, oświetlając pomieszczenie świecami. Nie wie, co zrobi, gdy przyjdzie zima i chwycą mrozy. W ciągu dnia zwykle krąży po mieście, zbierając puszki aluminiowe lub złom. Czasem udaje mu się dostać jakieś dorywcze zajęcie. Na noc wraca do swojego zimnego i nieprzytulnego lokum.
- Żyję gorzej niż pies - nie kryje goryczy mężczyzna. Pracownice Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, które znają sytuację pana Henryka, są zgodne, że zasłużył on na jeszcze jedną szansę.
- Zawsze przychodzi trzeźwy, schludnie ubrany. Widać, że rozsądnie gospodaruje pieniędzmi, które otrzymuje - mówią.
LUDZIE BEZDOMNI
Według danych szczycieńskiego MOPS-u, obecnie w mieście jest 34 bezdomnych, z czego zdecydowaną większość, bo aż 32 osoby, stanowią mężczyźni. Są to ludzie niemający żadnego zameldowania i mieszkania.
- Główne przyczyny bezdomności to alkoholizm, przestępczość i eksmisje - wylicza dyrektor MOPS-u w Szczytnie Hanna Bojarska.
Ponieważ na terenie miasta nie ma żadnej noclegowni, bezdomni kierowani są do najbliższych schronisk na terenie województwa. Niewielu z nich korzysta jednak z tej formy pomocy. Ze Szczytna na pobyt tam zdecydowało się zaledwie czterech bezdomnych.
- Pozostali nie wyrazili na to zgody. Nie możemy nikogo zmusić do przebywania w schronisku, bo pomocy społecznej udziela się tylko na wniosek osoby zainteresowanej - tłumaczy dyrektor Bojarska. Przyczyny odmowy wiążą się najczęściej z rygorami obowiązującymi w tego typu placówkach, dotyczącymi głównie spożywania alkoholu. Zdarzyło się już, że jedna z bezdomnych osób ze Szczytna przebywająca w schronisku została z niego wyrzucona, bo złamała zasady. Hanna Bojarska potwierdza, że bezdomność to często życiowy wybór, na który osoby z zewnątrz rzadko kiedy mogą wpłynąć.
- Jesteśmy gotowi pomagać takim ludziom, mamy na to środki, ale nie możemy tego robić pod przymusem - podkreśla dyrektor. W Szczytnie, gdzie problem nie jest aż tak widoczny jak w dużych miastach, gdzie bezdomnych spotyka się choćby na dworcach, osoby takie raczej nie rzucają się w oczy.
- Dzieje się tak dlatego, że zwykle pomieszkują kątem u znajomych lub dalszej rodziny - wyjaśnia dyrektor Bojarska.
NOCLEG W STODOLE
Jedną z osób, które pomagają bezdomnym jest mieszkaniec ulicy Podgórnej, Zbigniew Radziwiński. Od kilku miesięcy w należącej do jego brata stodole nocuje mężczyzna wyrzucony z domu przez rodzinę.
- Jego łóżko po prostu wystawili na klatkę schodową - opowiada pan Zbigniew. - Wcześniej go znałem, mieszkał na tej samej ulicy co ja. Jak mówi Zbigniew Radziwiński, bezdomny mężczyzna utrzymuje się z pieniędzy otrzymywanych z opieki społecznej. Czasami pomagał też przy różnych pracach jemu i bratu.
- Zdarzało się, że był głodny i prosił o jedzenie. Jak przyjdzie, nie odmawiam mu posiłku - mówi pan Zbigniew.
Od tygodnia nie widział jednak swojego byłego sąsiada.
- Może znalazł sobie inny przytułek, bo przecież idzie zima i w stodole byłoby mu za zimno.
Ewa Kułakowska/Fot. M.J.Plitt