Zabawną historyjkę opowiedział mi jeden z przyjaciół. Otóż zamówił on w restauracji zupę. Nie była dostatecznie słona, sięgnął zatem po solniczkę. Kapselek z dziurkami odpadł i zupę dosłownie zasypało solą. Nie do zjedzenia! Żal smacznego dania, toteż sprytny mój kolega wrzucił do zupy włosek i przywołał kelnera. Oddał talerz z powodu włosa, a kelner grzecznie obiecał mu świeżą porcję. Za chwilę nowy talerz z zupą przyniesiono do stolika. Przyjaciel mój całkiem rozsądnie pomyślał, że pewnie jest to ten sam talerz, tylko kelner wyjął włos (oczywiście brudnym paluchem). Ostrożnie zanurzył łyżkę i spróbował. Doskonała; no może trochę mało słona. Zaczął więc jeść. Ledwie przełknął kilka łyżek, a tu słyszy od stolika w końcu sali: kelner, – co ta zupa jest taka cholernie słona?!
Bez złudzeń. Czasy zmieniają się i knajpy mamy coraz lepsze, ale mentalność – w tym wypadku kelnerska – pozostaje bez zmian. Zresztą nie tylko kelnerska.
Uwielbiam słuchać o tym jak to reformuje się administrację. Hasło przewodnie, to wszystkie sprawy w jednym okienku. No to gdzie tu miejsce dla urzędnika? Ten – jak wiadomo – istnieje głównie po to, żeby wiedzieć lepiej. To zresztą naturalne. Pewna odmienność dotyczy jedynie tego, jak też ów urzędnik poinformuje petenta o swojej wyższości. Bardzo nieliczni czynią to z życzliwością i chęcią udzielenia dobrej rady oraz niesienia pomocy. Większość lubi zademonstrować swoją intelektualną przewagę, no i udowodnić klientowi, jakim że to biednym głupkiem jest on. Czy można zatem dostosować odwieczną, urzędniczą mentalność do „jednego okienka”? Bez złudzeń!
W wysokościowcu na warszawskiej Ochocie, w którym przez wiele lat mieszkałem, sąsiadką moją była telewizyjna prezenterka Alicja Resich-Modlińska. Z mężem Staszkiem. Któregoś wieczora wybieraliśmy się na wspólną imprezę. Na parkingu, przed domem, nakryliśmy w samochodzie Modlińskich dwóch młodych złodziei. Jeden uciekł, drugiego – po krótkiej walce – obezwładniliśmy i razem ze Staszkiem odwieźliśmy na miejscowy komisariat. Było już dość późno. Dyżurny oficer zdziwił się najpierw tym, że delikwent nie wygląda na pobitego, a przecież naszym świętym prawem, a wręcz obowiązkiem, było „spuścić gówniarzowi solidny wpier…”. On sam, na komisariacie, przecież tego zrobić nie może. A szkoda, bo i tak będzie go musiał wypuścić rano. Szczeniak zezna, że chciał się tylko przejechać, no a to żadne znowu takie przestępstwo. Chyba że zgłosimy kradzież - że łobuz coś nam z tego samochodu ukradł. Nie było wyjścia. Zeznaliśmy, że ten drugi, co uciekł, wyniósł z samochodu kasety magnetowidowe. To już, dla naszego gliniarza, było coś. Tak więc, dla dobra sprawy, szczerą prawdę należało „uzupełnić”. Bez złudzeń.
Na koniec coś weselszego. Przed wielu laty odsługiwałem letni obóz wojskowego szkolenia studentów. W jednostce wojsk inżynieryjno – saperskich w Dęblinie.
W sobotnie popołudnie zjawia się nasz dowódca kompanii – kapitan Maciaszek. Zbiórka, dwuszereg i tak dalej. Kapitan zwraca się do nas krótko i po żołniersku: Studenty! Któren to z was jest jaki muzyk, bo mamy niedaleko we wsi wesele i potrzeba orkiestry. W zamian trzy dni wolnego od ćwiczeń. I stało się. Wśród nas był Alek Wołodarski – gitarzysta zespołu „Akwarele” - tego, który akompaniował Czesławowi Niemenowi. To był prawdziwy muzyk i miał ze sobą gitarę. Oczywiście zgłosił się. Zgłosił się także znakomity pianista – Jarek Gajewski, ale nie było pianina. Dostał akordeon. Ja zgłosiłem się na perkusistę i dostałem wojskowy bębenek – werbel, plus dwie pałeczki. Zagraliśmy. Alek na akustycznej, drewnianej gitarze, a Jarek na akordeonie, o którym nie miał pojęcia. Grał więc jedną ręką - prawą, bowiem po prawej stronie klawiatura akordeonu nie różni się od fortepianowej. Ja stukałem pałeczkami w werbelek i podśpiewywałem. Nie powiem - miejscowa ludność bawiła się znakomicie. Choć, szczerze mówiąc, nigdy w życiu nie słyszałem aż tak koszmarnej orkiestry. Bez złudzeń.
Andrzej Symonowicz