W całej Polsce 28 lutego odbywały się biegi upamiętniające pamięć Żołnierzy Wyklętych, nic więc dziwnego, że i Szczytno przyłączyło się do tej ogólnopolskiej uroczystości. Start wyznaczono z Pidunia spod pomnika, gdzie odbyła się potyczka oddziału „Łupaszki” z funkcjonariuszami UB i milicji. Trasa, to magiczna cyfra 1963, bowiem w tym właśnie roku zginął ostatni Żołnierz Wyklęty.
Unikam polityki, a na lekcji historii gdy omawiano ten temat na pewno byłam na wagarach. Jednak, przyznam szczerze, tym razem ze względu na szumnie obchody, postanowiłam troszkę poczytać o żołnierzu, któremu nadano pseudonim „Łupaszka”. Zainteresowanie zagadnieniem wynikało też z faktu, że moja przyjaciółka Halinka Biziuk postanowiła wziąć udział w biegu „Tropem wilczym”, a ja na rowerze miałam ją asekurować. Pobrałam więc lekcję historii z internetu, uczestniczyłam też w treningach.
Niedziela przywitała nas wszystkich śniegiem, dla biegaczy żaden problem, ale dla rowerzystki wielki. Przygotowując się patrzyłam z niepokojem za okno i trudno było mi przewidzieć jak wyglądają leśne drogi. Nigdy nie jeździłam po śniegu, a miałam dotrzeć w okolice jeziora Płociczno. Biegacze do Pidunia jechali autobusem, ja im na spotkanie rowerem.
Ubrana w ciepłą kurtkę, ciepłe rękawice, czapkę... przed 10-tą zeszłam do piwnicy po rower. Gdy wskoczyłam na swojego rumaka i ujechałam kawałek, poczułam że pojazd nie był przygotowany na taki ciężar, czułam iż w tylnym kole mam za mało powietrza. Minęłam główny przejazd kolejowy, bo kierowałam w stronę Strugi. Niepokoiło mnie koło i pierwszą osobę, którą napotkałam poprosiłam, by mi powiedziała, czy nie mam za mało powietrza. „Jest mało, ale może pani na CPNie dopompować”. Ta pani, która w tak prosty sposób rozwiązała mój problem zasługuje ma order i ja go jej przyznaję. Zamiast jechać na Strugę, skręciłam do CPNu, miły pan z obsługi bardzo szybko uporał się z moim problemem i jemu przyznaję za wspaniałą pomoc kolejny order. Jak to wspaniale, gdy otaczają nas życzliwi i mili ludzie. Na kołach napełnionych atmosferami, dobrze czułam się jadąc skrótem do Lesnego Dworu. Szosa wiodąca do Strugi przysypana była śniegiem, ale śnie był mokry i przy dodatniej temperaturze ulotny – nikł w oczach. Jechało mi się dobrze, nie było mi też ani za ciepło ani za zimno – ubrałam się w sam raz. Zjazd, na którym zwykle latem mknę z prędkością ponad 40 km, tym razem pokonałam zachowawczo – licznik wskazywał 20 km na godz. W lesie leżał śnieg, leśne drogi były białe. W pewnym momencie zaczął sypać piękny, bajkowy śnieżek. Czułam się jak księżniczka w szklanej kuli, płatki wirowały, tańczyły i opadały na podłoże, skrzyły w słońcu, bo ono swoimi promieniami oświetliło całą okolicę. Mrużyłam oczy, na szczęście z kieszeni wygrzebałam okulary. Minęłam Strugę, skończył się asfalt, pod kołami przyprószona śniegiem droga. Wielokrotnie na nartach odciskałam ślady tworząc tor, teraz po raz pierwszy koła roweru znaczyły ślad na śniegu. Przestało padać, a ja nie wiem czemu zaczęłam sobie nucić: „szli na zachód osadnicy szlakiem wielkiej niedźwiedzicy, karabiny i rusznice zostawili w cieniu brzóz”. Wypatrywałam pnia ściętej brzozy, bo przy nim powinnam skręcić w lewo. Przyroda w śnieżnej szacie ma inny wygląd. W pewnym momencie dotarło do mnie, że mimo, iż nie biorę udziału w biegu, to przemieniam w tropiciela, co rusz dostrzegałam różne tropy i być może jeden z nich należał do wilka. Dotarło też do mnie, że sama też mogę być tropiona, bo być może ktoś, kto będzie za mną szedł lub jechał na śniegu zobaczy ślady moich opon. Obejrzałam się – kreśliłam taki jeden, długi i prosty trop. Ułańska fantazja mnie poniosła i zaczęłam kreślić esy floresy, gdy straciłam równowagę i w ostatnim momencie uratowałam przed upadkiem – przestałam „zygzakować”. Jechałam dalej już bez wygłupów, byłam sama i być może dlatego miałam wyostrzone wszystkie zmysły, czułam olejki eteryczne ściętego drewna, widziałam taniec słońca i słyszałam... ciszę. Było tak cicho, tak spokojnie, że na prawdę usłyszałam ciszę, żaden ptak nie śpiewał, wiatr nie poruszał gałęziami, dzięcioł nie stukał w drzewo. Stanęłam i chłonęłam ten bezmiar ciszy, upajałam spokojem otaczającej przyrody... Chwilę po 11-tej dotarłam do jeziora Płociczno. Ustawiłam rower i czekałam na biegaczy, którzy z Pidunia już na pewno ruszyli w moją stronę. Przygotowałam aparat, by robić zdjęcia. Z lewej strony częściowo zamarznięty i pokryty śniegiem akwen, a za chwilę SĄ. Widzę ich i fotografuję, pozdrawiam ich, oni mi machają biegacze w szarych i czarnych koszulkach, młodzi i starsi, oj jest ich jest. Piękna idea i możliwość sprawdzenia swoich sił na takim dystansie, przez malowniczą okolicę przyciągnęła moc amatorów tej dyscypliny. Pstrykam zdjęcia, ale ciągle wypatruję osoby, którą mam pilotować. O JEST! Biegnie samotnie, ale na mój widok rozpromienia się. „wiedziałam, że na ciebie można liczyć, na twój widok dostałam skrzydeł”. Komplementuje mój wyczyn, a ja w odpowiedzi ją dyscyplinuję „nie trać sił na gadanie, biegnij”. Jadę obok biegnącej przyjaciółki, a ona oddaje mi plecak z napojem i w trakcie biegu zdejmuje nadmierną ilość garderoby. W moim plecaku lądują rękawice, kurtka, a nawet zegarek. Halince jest od biegu gorąco, a ja czuję jak marzną mi stopy. Schodzę więc z roweru i biegnę przy nim, ale to sprawia, że Halinka oddala się ode mnie na znaczną odległość, doganiam ją i pilotuję jadąc obok. Początkowo licznik pokazuje 10 km/h, ale gdy docieramy do asfaltu wskaźnik spada o jedno oczko. Mijamy most na Strudze tam obsługa biegu częstuje wodą, mimo iż strasznie chce mi się pić, za żadne skarby nie mam ochoty lodowatą wodą drażnić gardła. Żałuję, iż nie mam w plecaku termosu z herbatą. Nie mówię o tym głośno, ale zawodniczka którą pilotuję myśli o tym samym, bo odzywa się mówiąc „szkoda, że to nie ciepła herbata”. Czuję zmęczenie, pokonane kilometry dają o sobie znać, ale gdy patrzę na Halinkę i nie widzę na niej zmęczenia, to natychmiast odzyskuję siły. Po raz kolejny mijamy samochód obsługi towarzyszący biegaczom i słyszymy od miłego kierowcy i jego pasażerki, że już blisko, bo Szczytno widać. Kierowani przez obsługę biegu docieramy do celu, czyli pod kościół Św. Brata Alberta. Na mecie pilotowana przeze mnie biegaczka zostaje udekorowana medalem oraz poczęstowana grochówką. Pstrykamy pamiątkowe zdjęcia, nawet i ja oddaję aparat, by stanąć do fotografii. Gratulujemy Krzysiowi Wilczkowi imprezy, ściskamy rękę Wójta Jedwabna Sławomira Ambroziaka i w poczuciu spełnienia patriotycznego obowiązku poprzez wylany pot i aktywne oddanie hołdu Żołnierzom Wyklętym udajemy się do domu na zasłużony wypoczynek.
Grażyna Saj-Klocek