Na ostatniej stronie tygodnika „Uważam Rze” ukazuje się stały felieton Waldemara Łysiaka. Waldek był moim kolegą na uczelni. Studiowaliśmy architekturę na tym samym roku, a nawet w jednej grupie. Czytam więc owe felietony niejako przez sentyment, bowiem poglądy Waldka Łysiaka w niewielkim tylko stopniu podobne są do moich.
W numerze z 3 września Waldek sięgnął do naszych lat i opisał swoją przygodę z big beatem, czyli jak to niegdyś wziął był udział w konkursie młodych, piosenkarskich talentów i co z tego wynikło.
Waldek nawiązuje do artykułu prasowego, w którym wspomniano, że w warszawskich eliminacjach do I Ogólnopolskiego Turnieju Młodych Talentów, w roku 1961, zwyciężył Wojciech Gąssowski z towarzyszeniem Czerwonych Gitar. To oczywiste, że autorowi artykułu pomylili się Czerwono – Czarni, czyli grupa muzyczna z tamtych lat, z Czerwonymi Gitarami, który to zespół zaistniał kilka lat później (1965). Przypomniał o tym felietonista „Uważam Rze”, ale także zwrócił uwagę na to, że nie Gąssowski wygrał warszawskie eliminacje, ale właśnie on, czyli 17-letni Waldemar Łysiak. Tyle że nie mógł pojechać na finałowe koncerty do Szczecina i wysłano zamiast niego zdobywcę drugiego miejsca - Gąssowskiego. W ten oto sposób – jak pisze Waldek - Wojciech Gąssowski rozpoczął swoją muzyczną karierę i jest dzisiaj sławnym człowiekiem, podczas gdy on, Łysiak zszedł był na psy, będąc jedynie konserwatorem zabytków, historykiem sztuki i pisarzem. Ja dodam jeszcze, że także architektem i dziennikarzem.
Pamiętam, że Waldek rzeczywiście świetnie śpiewał. Na tym samym roku studiował z nami pianista Jarek Gajewski. Ja miałem w domu fortepian. Któregoś dnia przyszliśmy do mnie z Waldkiem i Jarkiem i chłopaki nagrali na taśmę magnetofonu „Melodia” kilka piosenek. Szczególnie podobała mi się waldkowa interpretacja słynnej „Summertime”. Pamiętam także, że był taki krótki okres w życiu Łysiaka, kiedy śpiewał z Niebiesko – Czarnymi. Natomiast zaciekawiła mnie informacja o konkurencji z Gąssowskim. Poszukując źródeł znalazłem następujący tekst we wspomnieniach samego Gąssowskiego. Otóż napisał on tak: Przeszedłem eliminacje, dostałem się do finału turnieju warszawskiego, no i zdobyłem tutaj pierwsze miejsce – wspólnie z Romkiem Hoszowskim.
Szczerze mówiąc nie mam pojęcia kto to jest Romek Hoszowski. Nie mam też żadnego powodu, żeby nie wierzyć Łysiakowi. Piszę o tym, bo lubię anegdotycznie powspominać. Na koniec dodam, że pośród laureatów – finalistów w skali ogólnopolskiej wymienionego turnieju byli, poza Gąssowskim, także Karin Stanek, Wojciech Kędziora (późnij znany jako Korda) i Czesław Wydrzycki (Niemen).
Przenieśmy się w czasie o kilka lat później. W lata świetności zespołu Czerwone Gitary. Grupy bliskiej każdemu mieszkańcowi Szczytna z uwagi na Krzysztofa Klenczona. Marek Gaszyński pisze, że po balu sylwestrowym zamykającym rok 1964 panowie Kossela, Dornowski, Klenczon, Skrzypczyk i Zomerski odeszli z zespołu Pięciolinia. Oznaczało to rozwiązanie Pięciolinii i powstanie nowego zespołu Czerwone Gitary. Pierwsze zebranie grupy założycielskiej miało miejsce 3 stycznia 1965.
To były moje studenckie czasy. Studiowałem w latach 1963 – 1969. W roku 1968 zacząłem udzielać się w warszawskim klubie studenckim „Stodoła”. W kabarecie. Konkretnie to głównie śpiewałem, ale także pisałem teksty oraz brałem udział w konferansjerce z takimi „gwiazdami” jak popularny obecnie redaktor Janusz Weiss, czy nieżyjący twórca radia ZET Andrzej Woyciechowski.
Nasz kabaret szybko zyskał uznanie, toteż bywał zapraszany na różnego rodzaju występy gościnne. Braliśmy także udział w licznych festiwalach. Rozpoczęły się wyjazdy. I wtedy udało mi się zetknąć kilkakrotnie ze słynnymi Czerwonymi Gitarami. Pierwszy raz chyba na festiwalu FAMA w Świnoujściu, choć głowy nie dam; może to był Kraków. Przyznam, że my - kabaretowcy niezbyt lubiliśmy piosenki Seweryna Krajewskiego. Nazywaliśmy je złośliwie „wyrobami cukierniczymi” Natomiast dynamiczne utwory Klenczona śpiewaliśmy ochoczo i przy każdej okazji.
Dzisiaj na temat muzyki Krajewskiego mam zupełnie inne zdanie. Jego liryczne melodie (np. „Uciekaj moje serce”) przypominają mi utwory słynnego węgierskiego kompozytora tworzącego we Francji – Josepha Kosmy, którego przeboje „Martwe liście” lub melodia z filmu „Kurier carski” należą już dziś do klasyki.
Na koniec wypada i mnie (podobnie jak Łysiakowi) pochwalić się osiągnięciami w dziedzinie piosenki. Otóż w roku 1969 dostąpiłem zaszczytu zaśpiewania na festiwalu w Opolu. Wprawdzie nie w ramach konkursu, tylko w kabaretowej imprezie towarzyszącej, ale zawsze. Wiem, że trudno w to uwierzyć; zatem załączam dowód. Legitymację uczestnika festiwalu. A przy okazji drobna ciekawostka. W zbiorach Muzeum Mazurskiego przechowujemy analogiczną legitymację, czyli kartę uczestnictwa Krzysztofa Klenczona. Jego jest z roku 1968 (rok wcześniej). Zatem dla porównania przekazuję czytelnikom reprodukcję obu legitymacji.
Andrzej Symonowicz