Jakiś czas temu redakcję odwiedził doktor Mirosław Drapała, nie tyle miłośnik cukru, ile pewnych gadżetów z nim związanych.
- W tym roku przypada okrągła 30. rocznica wprowadzenia kartek na cukier, a dowodem tego jest ta oto karteczka - rzekł, przedstawiając nam rarytas ze swojej bogatej kolekcji kart zaopatrzeniowych pochodzących z czasów minionych - fot. 1.
Istotnie, rzecz datowana jest na styczeń 1977 r. Ba, jednak ludzka pamięć bywa zawodna. Nie jest to bowiem pierwsza kartka na cukier w czasach siermiężnej komuny, bo reglamentacja zaczęła się pół roku wcześniej!
Wyczytać to możemy na stronach... Internetowego Muzeum PRL-u.
Pierwsze kartki na cukier (reglamentację) wprowadzono w lipcu 1976 r. Nazwano je, eufemistycznie "biletami towarowymi".
Styczniowa kartka doktora z 1977 r. uprawniała do nabycia w pierwszej połowie danego miesiąca 1 kg cukru i dodatkowej torebki po piętnastym.
I jeszcze taka ciekawostka:
- Staranne wykonanie kartek w tych latach, na wzór słynnych bonów towarowych PKO spowodowało, że co bardziej "przedsiębiorczy" ludzie sprzedawali je turystom ze wschodu (z ZSRR) jako ekwiwalent 1 dolara - wspomina owe czasy ówczesny cinkciarz, zastrzegłszy swoje nazwisko do wiadomości redakcji.
Nic zatem dziwnego, że w niedługi czas potem kartki te drukowano już zupełnie inaczej i dużo skromniej.
Takie egzemplarze są również w kolekcji doktora Drapały, zatem przypomnijmy, jak wyglądały - fot. 2.
Miały znacznie mniejsze rozmiary - ok. 2,6 cm x 2,6 cm (okrągłe tło było w różnych kolorach), ząbkowane jak znaczki pocztowe, zatem musiały być wydzierane z większych bloczków.
Potem były już słynne "emki" nieco inne dla dzieci, inne dla urzędników i dla "roboli". Ciężko pracującym przysługiwał bowiem większy limit na wołowinę lub cielęcinę z kością, mimo że obowiązywał taki socjalistyczny standard - wszyscy mamy jednakowe żołądki. Dzisiaj brzmi to humorystycznie, ale wówczas ludziom nie było do śmiechu. Aby osłodzić im nieco gorycz upokorzeń związanych z zakupami, partia serwowała niekiedy niespodzianki. Kartki zawierały bowiem dodatkowe kupony oznaczone jako "rezerwa 1", "rezerwa 2" itp.
- Jak zbywało jakiegoś towaru, np. butów, czy skarpetek, no to czasami na rezerwę można było takie deficytowe rzeczy kupić - wspomina ówczesny naczelnik miasta Bogusław Palmowski, dziś dyrektor szczycieńskiego oddziału "Społem" PSS w Olsztynie.
PARADOKSY CZASÓW MINIONYCH
W czasach rządów naczelnika Palmowskiego liczba miejskich radnych wynosiła, i tu uwaga - 60 osób! Nie pobierali jednak oni żadnych diet (dopiero w latach osiemdziesiątych jakieś tam wynagrodzenie - symboliczne - otrzymywał przewodniczący rady). Urząd Miasta miał tylko 37 etatów, mimo że jego pracownicy musieli zajmować się tym, czym dziś para się Urząd Skarbowy oraz Powiatowy Urząd Pracy. Pensja naczelnika wynosiła 130% średniej krajowej. Przeliczając to na dzisiejsze realia - 2400 zł brutto + 30% = 3120 zł.
Skomentować można by to tak:
Wiele zła działo się w tamtych czasach, ale jak rodzynki w cieście zdarzały się i pozytywy - to honorowe, bo niepłatne pełnienie funkcji radnego. Co do umiarkowanej pensji naczelnika, to zdania opinii publicznej są podzielone.
Jedni mówią, że to było mało, inni że nie.
- Za dobrą pracę powinny być dobre płace - twierdzi Stanisław Kornatowski, prowadzący mały biznes. I dodaje jeszcze, choć nie wiadomo czy żartem, czy serio:
- Pieniądze nie dają szczęścia tylko tym, którzy ich nie posiadają.
SYN RUMCAJSA
Wracając zaś do sprawy reglamentacji, to każdy, kto przeżył czasy PRL-u, pamięta zapewne czeską dobranockę o zbójniku Rumcajsie i jego synku Cypisku. Jak to się ma do kartek?
Hm, wśród bogatej kolekcji doktorowych druczków zaopatrzeniowych jest i taki - fot. 3.
Co tam było u góry - nie wiadomo, bo zostało wydarte, ale niżej widzimy kupon na "K. manna", czyli kaszkę mannę - 1 kg, mąkę, mleko, oliwkę - 1 opakowanie (zapewne do dziecięcej pupki) oraz... "Cypiska" w ilości 600 g. Co, u licha, miałoby to znaczyć, wszak chyba o syna Rumcajsa tu nie chodzi.
Istotnie, jak nam wyjaśniła pani Lucyna, która sprzedawała w państwowych sklepach w tamtych latach, nazwę "Cypisek" nosił proszek do prania bielizny niemowlęcej i pieluszek.
ARCHIWIZACJA
- A to, co się działo z końcem miesiąca w sklepach, to był istny koszmar - dodaje pani Lucyna. Z wydartych czy wyciętych kuponów trzeba było się bowiem skrupulatnie rozliczyć. Ich stan musiał zgadzać się z liczbą sprzedanych towarów, bo inaczej byłoby bardzo źle. Mało tego, malutkie kuponiki należało zachować do kontroli przez kilka miesięcy.
- Jak tu takie maleństwa archiwizować - załamywałyśmy ręce. Było to wielkie utrapienie, jedni przechowywali kupony luzem, inni naklejali na arkusze sztywniejszego papieru, aby nic nie zginęło - wyjaśnia nam osobliwe arkana ówczesnej sztuki kupieckiej.
KARTKI Z NIEBOS
W tamtych czasach, no może u ich schyłku, pracowała w PSS-ach młodziutka Grażyna Saj-Klocek.
Oto, co wspomina:
"Któregoś pięknego popołudnia otrzymałyśmy wraz z koleżanką polecenie zniszczenia kuponików przechowywanych luzem, gdyż czas archiwizowania ich minął. Co było robić? Doszłyśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jak je spalimy. Zeszłyśmy do peesesowskich podziemi, do kotłowni i wrzuciłyśmy je do dużego pieca. Niestety, tylko kilka spopieliło się, a resztę pęd rozgrzanego powietrza porwał w górę. Nie byłoby jeszcze nic w tym strasznego, gdyby nie to, że kupony, wyleciawszy z komina, zaścieliły ulicę Kościuszki. Przechodnie mieli wówczas używanie - karteczki na deficytowe mięso, masło, cukier, alkohol itp. spadły im prosto z nieba. Kto żyw, brał się do zbierania".
Szczęściem ani zawsze czujne ORMO, ani nawet milicja jakoś nie zauważyły tego incydentu, wskutek czego obeszło się bez konsekwencji (te mogły być bardzo surowe). Cała sprawa rozeszła się zatem po kościach, a Grażynce i jej koleżance spadł kamień z serca.
RARYTASY
Młodszym Czytelnikom "Kurka" wyjaśnijmy, że same kartki to nie było wszystko. Należało jeszcze mieć specjalną wkładkę, noszoną w dowodzie osobistym, w której odnotowywano pobrane "bilety towarowe", z zaznaczeniem daty, rodzaju karty itp. Nadto, aby coś kupić, trzeba było jeszcze się zarejestrować w danym sklepie, gdyż gdzie indziej karta traciła swoją ważność - fot. 4.
Ta karta zaopatrzenia "C-1" z 1981 r. zarejestrowana została w sklepie PSS nr 21. Młodzi doskonale znają to miejsce.
- Obecnie jest to pub "Cela" - wyjaśniła "Kurkowi" pani Lucyna.
RARYTAS
Oprócz pospolitych kart zaopatrzenia, bardziej zasłużeni obywatele otrzymywali również i inne "papiery", z którymi mogli udać się do sklepów, aby nabyć pewne rarytasy na ewentualność pory roku, której z utęsknieniem wypatrywaliśmy i która w końcu nadeszła - fot. 5.
Osoby mające problem z rozszyfrowaniem tekstu informujemy, że chodzi tu o kalesony zimowe. Pozostawiamy to bez komentarza.
AKCJA "KACZUSZKA"
W piątek, w godzinach przedpołudniowych na tafli skuwającej wody małego jeziora zauważono wmarzniętą w lód dziką kaczkę (krzyżówkę). Ptak, pomimo kilkugodzinnego uwięzienia w lodzie dawał ciągle znaki życia, ale sprowadzona na miejsce straż miejska, nie dysponując specjalistycznym sprzętem ratowniczym, nie była w stanie nic przedsięwziąć. Poprosiła zatem o pomoc zawodowych strażaków.
Ci błyskawicznie zjawili się nad jeziorem, w okolicach okrytego złą sławą suchego basenu. Wydobywszy specjalne sanki do poruszania się po cienkiej tafli lodu, przystąpili do akcji ratunkowej - fot. 6.
Kaczka jakby świadoma działań strażaków zachowywała się cały czas spokojnie i nie wyrywała się z rąk ratownika, kiedy ten oswobadzał ją z lodu.
Zgromadzeni na brzegu liczni obserwatorzy akcji, przyjęli jej szczęśliwy finał z zadowoleniem, kwitując go oklaskami.
2007.01.31