Oglądam w miejscowej prasie, a także w internecie, zachęcające zaproszenia do korzystania z posiłków na wynos, proponowanych przez szczycieńskie restauracje i bary.
Stan pandemii, to straszny czas dla restauratorów, a także stałych bywalców lokali gastronomicznych. Tych pierwszych znam w Szczytnie prawie wszystkich. Natomiast do drugiej z wymienionych grup należę osobiście. I to od zawsze. Toteż serce mi się kraje, kiedy przeglądam proponowane karty dań. Podziwiam zawodową determinację pracowników gastronomicznych placówek. Ponieważ moje liczne restauracyjno-barowe kontakty wynikają nie tylko z łakomstwa, ale także z uprawianego zawodu, pozwolę sobie na trochę wspomnień związanych z tą akurat branżą. Najpierw krótkie wyjaśnienie, co też mój zawód może mieć wspólnego z gastronomią. Jestem architektem. Dziś już na emeryturze, ale przez kilkadziesiąt lat czynnej pracy zdążyłem zaprojektować, pośród innych obiektów, ponad dwadzieścia restauracji, barów i kawiarni. Większość w Warszawie. Pośród nich tak znane i popularne jak chiński „Szanghaj” (po przeróbce), żydowska „Menora”, czy słynny nocny lokal w piwnicach Starówki „Loch”. Po przeniesieniu się do Szczytna, na zakończenie kariery projektanta knajp, czyli rzutem na taśmę, rozbudowałem jeszcze nasze „Zacisze”, dodając mu wielką, przestronną salę. Z większością właścicieli luksusowych, warszawskich lokali zaprzyjaźniłem się podczas nadzoru prac realizacyjnych. Wiele z tych znajomości przetrwało do dzisiaj. Zatem nadeszła pora na odrobinę wspomnień i branżowych spostrzeżeń.
Sentyment do instytucji zbiorowego żywienia wyniosłem jeszcze z dzieciństwa. Czyli z warszawskiego przedszkola, do którego uczęszczałem w latach 1950-1952. Do dzisiaj pamiętam podawany dzieciom czerwony barszczyk, w którym pływały ogromne fasolki “Jaś”. Lubię tę wersję barszczu do dzisiaj. No, ale zaraz później, w podstawówce, to już całkowicie związano mnie rodzinnie z jedzeniem stołówkowym. Na szczęście smakowitym. Mój ojciec pracował w instytucji wojskowej. Chodził w oficerskim mundurze. Mama dorabiała pracując chałupniczo. Nie miała czasu na kucharzenie, którego zresztą nie lubiła, ale ojciec miał prawo korzystać z oficerskiego kasyna. Najbliższe naszego mieszkania znajdowało się przy ulicy Mazowieckiej. Od domu na Nowym Świecie należało pokonać odległość mniej więcej taką, jak w Szczytnie od głównego skrzyżowania ze światłami do szpitala. W naszej, nowo zbudowanej kamienicy, mieszkało kilka oficerskich rodzin, zatrudnionych w tej samej instytucji. Codziennie trójka dziesięcioletnich synków, czyli ja i dwóch Marków maszerowaliśmy z kilkugarnkowymi menażkami oraz bańkami na zupę do kuchni kasyna, aby dostarczyć rodzicom i reszcie rodziny (miałem dwie młodsze siostry) oczekiwany posiłek. I tak przez kilka lat. Zapamiętałem, że jedzenie było przyzwoite i obfite. Chyba także niezbyt drogie.
W latach studenckich (1963-1969) bywało różnie, ale warto zaznaczyć, że lokale gastronomiczne nie były drogie. Akademicką brać stać było na to, aby od czasu do czasu, posiedzieć w knajpie. Proszę sobie wyobrazić, że w godzinach wieczornych, w restauracjach z dancingiem, przed drzwiami lokalu ustawiały się kolejki potencjalnych gości. Aby dostać się do środka, trzeba było „dać w łapę” portierowi. Inaczej nie wpuścił. Za dużo chętnych. Dwa takie dancingowe lokale należały do moich ulubionych. Były to restauracje „Pod kandelabrami” i „Pod arkadami”. Obie w budynku hotelu MDM, przy placu Konstytucji. Wspomnę jeszcze o studenckich klubach. Tam też można było zjeść, za grosze, kilka fajnych, prostych dań. Na przykład w kultowej „Stodole”, wieczorem, uwielbianym przez nas daniem był tatar. Tyle że był to tatar szczególny. Z koniny. Rewelacja! Swoją drogą zawsze dziwi mnie polska awersja do takich mięs jak konina, czy baranina. Osobiście uwielbiam jedno i drugie. W stanie wojennym, w Warszawie, w bazarowych halach na Koszykach, można było te mięsa kupić. Bez żadnych kartek i wcale niedrogo. Nie było wielu chętnych. Co do mnie, to opychałem się, jak w najlepszych czasach. Nawet prawdziwymi stekami z końskiej polędwicy. Później takie steki miałem okazję spożywać dopiero po wielu latach. W Szwajcarii. Jako wyjątkowo luksusowe danie.
No właśnie. Szwajcaria. Ale były także inne kraje. Policzyłem sobie, że odwiedziłem ich aż 21. W niektórych wypoczynkowo, czyli hotelowo, ale w większości zawodowo, czyli coś tam projektując. No i wówczas dostałem niejakiego hyzia na punkcie kucharzenia. Podglądałem jak to się robi w Maroku, na Kubie, czy w czeskiej Pradze, a później osobiście odtwarzałem owe dania w warunkach polskich. I tutaj czas wrócić do początku felietonu, czyli do naszej pandemicznej współczesności. W dzisiejszych czasach panuje moda na kucharzenie. Także pośród mężczyzn. Świadczą o tej pasji niezliczone książki kucharskie, a także internetowe przekazy. Restauracje są raczej miejscem spotkań, a nie wytwórnią luksusów podniebienia. Za moich lat młodzieńczych rodzina, przy niedzieli, wybierała się na obiad do najbliższej restauracji, czy też (w Warszawie) do ogromnego, samoobsługowego baru, gdzie można było wybrać sobie, z oświetlonych gablot, pachnące, kolorowe smakołyki. W latach sześćdziesiątych było takich barów trzy. Dzieci je uwielbiały. Tego rodzaju niedzielny wypad, to była wielka, rodzinna impreza! Dla maluchów wręcz sensacja. Dzisiaj niedziela jest raczej tym dniem, w którym celebruje się obiad uroczysty, ale domowy. Zatem jakże niewielkie mają szanse przebić się, swoim cateringiem, nasze wspaniałe restauracje? Współczuję i pozdrawiam właścicieli lokali. Do zobaczenia w czasach, kiedy wreszcie będę mógł usiąść przy stoliku. Choćby tylko po to, żeby spróbować miejscową wersję śledzia. Oczywiście z pięćdziesiątką czystej.
Andrzej Symonowicz