Dziesięć dni temu zmarł Charles Aznavour. W wieku lat 94. Straszne są dla wielkich artystów te kolejne miesiące drugiej części roku 2018. Pisałem o Marku Karewiczu, słynnym polskim fotografiku. Zmarł w czerwcu. Później zmarła Aretha Franklin.
Następnie kolejni Polacy, to jest Tomasz Stańko - światowej sławy polski jazzman, a później Karol Śliwka, nie mniej słynny w świecie grafik. Karola znałem i ceniłem wielce, zatem musiałem o nim napisać. Dzisiaj natomiast muszę napisać o Charlesie Aznavourze, choć nigdy się nie spotkaliśmy. Ale wiem o nim prawie wszystko. Przez całe moje dotychczasowe życie to on był dla mnie największym artystą w dziedzinie piosenki. Pośród mężczyzn, ponieważ obok niego, na moim prywatnym medalowym podium, stawiam Edith Piaf.
Zapewne czytelnicy zauważyli, że moje dwie kandydatury do estradowego złotego medalu dotyczą piosenkarzy z Francji. Nie jest to chyba nic dziwnego. Jeśli chodzi o Europę, to do momentu powstania zespołu The Beatles dominowały w niej piosenki włoskie (Domenico Modugno, Fred Bouscaglione, Marino Marini) i francuskie. Istniała wprawdzie poważna konkurencja zza oceanu (Frank Sinatra, Bing Crosby), ale Stany Zjednoczone były dla Polaków krajem odległym, a także, w miarę możliwości, izolowanym w medialnych przekazach poprzez peerelowskie władze. Ponadto wydawało nam się, że język angielski jakoś nie pasuje do piosenek. Naprawdę większość rodaków w latach 50. i 60. tak właśnie uważała. Francuski, włoski, czy hiszpański owszem tak, bo brzmią dźwięcznie i wyraźnie, ale angielski? Toż to monotonny, nieczytelny dla ucha szum. Moje pokolenie dopiero Elvis Presley przekonał, że i po angielsku też może być pięknie.