Tak się złożyło, że przez ostatnie dwa tygodnie ocierałem się w swoich felietonach o problemy licznych galerii sztuki. I oto proszę – jakbym wywołał temat. W Szczytnie otwarto artystyczną galerię. Co więcej – ma ona być w założeniu czymś w rodzaju klubu artystów, niby zamkniętego, ale właściwie dostępnego dla wszystkich chętnych do obcowania ze sztuką, a także dla tych, którzy mają ochotę wypić kawę w „dobrym towarzystwie”. Wszystko to w pomieszczeniach byłej kotłowni, w szczycieńskim ratuszu. Właścicielem galerii jest Towarzystwo Przyjaciół Muzeum w Szczytnie. Remont starej kotłowni, to był koszmar. A jednak niewielka grupa młodych, fachowych ludzi, z porządnej firmy, była w stanie zrealizować to zamierzenie. Co do mnie, to nie chcę być zakłamanym hipokrytą i wspomnę, że choć nie młody, miałem w tej pracy pewien udział.
Cóż – do odkrywców już się nie zaliczam i mam niejakie kłopoty z określeniem, co jeszcze mógłbym, co chciałbym zrobić, a czego już mi się zdecydowanie nie chce. I stąd tytuł dzisiejszego felietonu. Tym razem postanowiłem wspomnieć niektórych staruchów, z jakimi się zetknąłem, zwłaszcza kiedy nie należałem jeszcze do wspólnej kategorii wiekowej, a którzy pozostawili po sobie jakieś ważne wspomnienia.
Chyba zacznę od mojego wieloletniego przyjaciela Andrzeja Siemiradzkiego. Nazwisko znane - zwłaszcza w Krakowie. To brat jego dziadka był słynnym malarzem. Między innymi autorem używanej do dziś malowanej kurtyny scenicznej, w zabytkowych wnętrzach teatru im. Słowackiego w Krakowie. Andrzej, rodowity Krakus, wychowywał się w Zakopanem, gdzie do szkół kolejnych uczęszczał był uparcie. Przy okazji nauki, poza gwarą góralską, do perfekcji opanował sport narciarski, a tenże stał się na całe życie jego największą pasją. Dzisiaj inżynier – przedsiębiorca budowlany, zawsze w zimowych miesiącach odkłada na bok interesy i zgłasza się jako wolontariusz do służby w grupach Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Ostatnio w Krynicy, gdzie utrzymuje niewielkie mieszkanko, bowiem uważa się za górala i w Warszawie nie czuje się najlepiej.
A teraz opowieść właściwa. Otóż w Warszawie, co roku zimą, odbywają się mistrzostwa Stolicy w zjazdach narciarskich. Rzecz dzieje się na słynnej górce, czy raczej górze, w Parku Szczęśliwickim, na Ochocie. Setki młodych, zapalonych narciarzy walczy wówczas o tytuł mistrza. Namówiliśmy Andrzeja, czyli starego „Siemirachę”, aby spróbował zmierzyć się z gromadą ambitnych warszawskich „ceprów”. Andrzej z wielkimi oporami dał się w końcu namówić i … zajął trzecie miejsce! Było to trzy lata temu. Andrzej Siemiradzki stanął na mistrzowskim podium mając 61 lat!
Co do mnie – na nartach nie jeżdżę. Wspomniany niegdyś przeze mnie artysta Kazimierz Szemioth, który też nie jeździł, mawiał – „nie lubię, jak mi się coś pod nogą ślizga”. Ja pewnie też tego nie lubię.
Powiedzmy zatem coś o ludziach sztuki, bo to w końcu jest moją domeną.
Ponad trzydzieści lat temu, czyli wówczas, gdy absolutnie nie należałem do kategorii wiekowej dziadów polskich (niedawno pewna zaprzyjaźniona ze mną młoda poetka wymyśliła zabawne określenie na takich jak ja – „dziadosz-gniadosz”) lubiłem, a nawet uwielbiałem tańczyć. A już najbardziej imponowało mi stepowanie, zwłaszcza w wykonaniu Freda Astaire. I oto do Warszawy przyjechał mocno już starszy pan, który pół życia spędził w Ameryce. A był to tatuś Joli Marciniak, wschodzącej wówczas gwiazdy piosenki, wywodzącej się z kabaretu „Stodoła”. O Joli napiszę osobno, bo warto. Dziś o tatusiu, czyli „Papie Marciniaku”. W Stanach Zjednoczonych utrzymywał się ze stepowania w piwnicach jazzowych Nowego Jorku. Jak tu nie wykorzystać takich umiejętności? W studenckim klubie „Jajko” (nazwa od owalnego kształtu sali), na warszawskim SGPiS-ie - dzisiaj Wyższa Szkoła Handlowa, rozpoczął zatem Papa Marciniak naukę stepowania. Tę szkołę tańca ukończyłem także ja i choć nie praktykuję, to mimo tuszy potrafię jeszcze wystukiwać rytm stopami. A pośród najambitniejszych kursantów z tamtych lat wyróżniał się Andrzej Rosiewicz, którego słynna umiejętność stepowania wywodzi się właśnie z zajęć z Papą Marciniakiem.
Andrzej Symonowicz