Wielokrotnie odwiedzając zaprzyjaźnione niemieckie rodziny zawsze spotykałem się z następującym rytuałem - gospodyni zapraszała na kawę a do niej na jakieś ciasteczka, najczęściej domowego wyrobu. Kiedy nie znałem jeszcze tamtejszych obyczajów, będąc młodzieńcem wiecznie głodnym, rzucałem się na owe wypieki. I zupełnie niepotrzebnie! Pół godziny później pani domu na ogół zapraszała do drugiego pokoju, gdzie przygotowano prawdziwy posiłek – w zależności od pory dnia obiadowy lub kolacyjny. Dziś, jako człowiek doświadczony, wypiję kawkę, skubnę odrobinę słodkiego (nie za dużo, żeby nie psuć sobie smaku na ciąg dalszy) i spokojnie czekam na poczęstunek właściwy. Taką tam przyjęto kolejność. Zdecydowanie odwrotnie niż w Polsce.
No, ale i w naszym kraju obyczaje w tym względzie potrafią różnić się diametralnie. Zarówno regionalnie jak i kulturowo.
Opowiadał mi niedawno zacny, szczycieński restaurator, jak to organizował w swoim lokalu oficjalne przyjęcie dla grupy gości z Warszawy. Jego problem polegał na tym, że – jak powiadał – czekał z gorącym daniem podawanym na początku biesiady, podczas gdy goście schodzili się prawie przez godzinę, a danie stygło i stygło.
Z kolei ja, wychowany w Warszawie, zaproszony na szczycieński bal karnawałowy na godzinę ósmą, przyjechałem do lokalu o ósmej dziesięć i ze zdumieniem stwierdziłem, że wszyscy już siedzą przy stolikach, a gospodarz balu, przy mikrofonie, wita przybyłe gremium. Oznaczało to, że balowicze musieli dojechać grubo przed dwudziestą.
I to jest ta kulturowa różnica. Różnica między zwyczajem wielkiej aglomeracji i obyczajem rozległych krain lasów, pól i jezior.
W dużych miastach syci na ogół ludzie spotykają się w większym gronie, aby sobie pogadać, wypić wódeczkę i ogólnie rzecz ujmując – pobarłożyć. Wyznaczają godzinę spotkania i pomału zbierają się w umówionym miejscu. Każdy przyjeżdża tak, jak mu miejska komunikacja pasuje, mniej więcej w okresie pół godziny do trzech kwadransów. Ale nigdy przed godziną wyznaczoną. Stół zastawiony jest zimnymi przekąskami i te pomalutku znikają w paszczach przybywających biesiadników w kolejności: śledzik, inna rybka, wędliny i sałatki. Gorące danie podaje się mniej więcej półtorej godziny po rozpoczęciu. Zawsze!
Tymczasem zasadą obowiązującą w naszym regionie jest podanie od razu na wejście dania gorącego, aby gościa natychmiast rozgrzać i nasycić. Zapewne zwyczaj ten zachował się od dawnych czasów, gdy gość często przybywał z daleka, pojazdem konnym, mógł być zatem zmęczony, może zmarznięty, no i oczywiście – głodny.
Ta niby drobna różnica bywa jak widać kłopotliwa, ale znam także przypadek poważnego zadrażnienia przyjacielskich stosunków właśnie na owym tle.
Dziesięć lat temu pewien znany warszawski businessman postanowił godnie uczcić swoje sześćdziesiąte urodziny wybierając, jako miejsce urodzinowych obchodów, hotel „Anders” w Starych Jabłonkach, czyli na Mazurach. Zaproszono ponad pięćdziesiąt osób. Elita warszawskich sfer businessowych oraz znani artyści. Z nocowaniem, śniadaniem i atrakcjami. Świętowanie rozpoczęto od uroczystej kolacji. Stoły uginały się pod rewelacyjnymi przekąskami, starannie dobranymi przez żonę właściciela Andersa wspólnie z żoną jubilata. Obie wymienione panie znały się wcześniej i przyjaźniły – stąd zresztą wybór hotelu na miejsce biesiady.
I oto zaraz po tym jak wyelegantowani goście zeszli ze swoich pokoi do sali restauracyjnej, na stoły wniesiono pierwsze, przygotowane jako atrakcja kulinarna, gorące danie. I tu gospodynię wieczoru – małżonkę jubilata o mało szlag jasny nie trafił. Nikt jeszcze nie dotknął wspaniałych zakąsek, a tu proszę – na stole gorąca atrakcja, którą zgodnie z obyczajem przyjętym w jej środowisku, należało podać za jakieś dwie godziny! Zacna gospodyni-żona doszła do wniosku, że jedynym logicznym wytłumaczeniem tak niecnego postępku może być tylko niechęć kucharza do pozostania w kuchni przez całą noc. Uznała, że szef kuchni chce szybko podać wszystko co gorące i iść do domu spać. Oburzenie jej nie miało granic. Przyjęcie w końcu sporo kosztowało. Natychmiast poszła z pretensjami do żony właściciela. Ta z kolei nie była w stanie zrozumieć, o co ta cała awantura. No i panie przestały się lubić.
Cóż – byłem tam wtedy i ja, ale nie znałem jeszcze tutejszych zasad biesiadnych i nie potrafiłem wyjaśnić zabawnego, w gruncie rzeczy, nieporozumienia.
Swoją drogą muszę przyznać, że choć od sześciu lat mieszkam w Szczytnie i jako człowiek towarzyski uczestniczę w wielu przyjęciach, nawyk spokojnego smakowania przekąsek przed daniem gorącym mam wciąż głęboko zakorzeniony. Jeśli już zjem znakomitą karkóweczkę z kopytkami, czy też inny gorący specjał, to zupełnie przechodzi mi ochota na próbowanie śledzika, czy nawet szczupaka faszerowanego. Kolejność jest dla mnie nie ta. Toteż bywa, że rozśmieszam do łez współbiesiadników, bo gdy siadając przy stole widzę, że gorące danie nadjeżdża, rzucam się z widelcem niby wytrawny szermierz, aby zdążyć spróbować choćby po kawałeczku kuszących oko zimnych wspaniałości.
Andrzej Symonowicz