Po krótkiej prezentacji lankijskiej gastronomii dziś parę zdań o tamtejszej kuchni. Jak większość kuchni azjatyckich opiera się na ryżu w różnych wydaniach, a najbardziej popularnym i najtańszym daniem jest fried rice i rice and curry. Curry w małych barach i restauracjach w wydaniu, do jakiego normalny zjadacz europejskiej kuchni musiałby się przyzwyczajać bardzo długo. Sosy, zarówno mięsne – dominuje najtańszy kurczak – jak i warzywne są piekielnie ostre a do tego można sobie jeszcze je doprawić wszechobecnymi jeszcze ostrzejszymi dodatkami. Jedyny ratunek dla spalonego przełyku i żołądka to zwiększenie porcji ryżu albo natychmiastowe przekąszenie jogurtem – powszechnie dostępnym i dobrym, albo wszechobecnymi bananami.
Dodatkiem do rice and curry są jak wspomniałem sosy, z których najbardziej smakowały mi oparte na różnych rybach, nieco delikatniejsze, z mieszanką aromatycznych ziół. Powszechne są też sosy wegetariańskie oparte o banany, mango, dynię i owoce chlebowca. Z przypraw rzadko spotykanych w Polsce w częstym użytku jest mleczko kokosowe i wiórki kokosa. Ryż z wiórkami w małym naleśniku jest chyba najtańszą przekąską dostępną na licznych targowiskach.
Zachwyciła mnie za to inna ryżowa potrawa o nazwie lamp rai. Aby była smaczna i świeża należy ją zamawiać mniej więcej z godzinnym wyprzedzeniem. Jest to zresztą praktyka powszechnie stosowana, zamawiamy danie, wychodzimy na spacer, zwiedzanie lub zakupy i po mniej więcej godzinie gorące danie już czeka. Lamp rai to ryż zapiekany z mięsem – zwykle kurczakiem lub jagnięciną, z warzywami, zawinięty szczelnie w liście bananowca. Porcja wychodzi ogromna, na solidnego chłopa, ale nie pozostawia uczucia przejedzenia. Mając do dyspozycji jeszcze kilka różnego rodzaju sosów (znów curry!), można skomponować danie pod każdy gust i niezwykle smaczne, gdyż ryż przesiąka bananowym smakiem i jest niezwykle delikatny. Z bananowcami u nas krucho, więc zastanawiam się czy nie spróbować może eksperymentu z takim zestawem w liściach kapusty, swoistą odmianą gołąbka.
Droższe, ale też bardzo powszechne w lankijskiej kuchni są owoce morza. Wielki talerz królewskich krewetek, świetnie przyrządzonych w białym winie kosztuje bagatela ok. dwudziestu dolarów, ale spróbować warto, bo wrażenia pozostają niezapomniane. Powszechnie u nas dostępnej wieprzowiny w miejscowych lokalach nie ma, chyba że w hotelach dla turystów. Wpadłem dość przypadkowo w jednym z hoteli okupowanych przez turystów niemieckich na grillowane prosię o niespotykanym smaku, bo jak się okazało macerowane wcześniej w mleczku kokosowym.
Na deser mamy do wyboru mnóstwo różnego rodzaju słodyczy i owoców. Warto zatrzymać się nad świetnymi galaretkami i ożywczymi musami owocowymi. Zupełną niespodzianką była obecność, nie tylko na stołach hotelowych, dobrze nam w Polsce znanych bez. Od lat je uwielbiam i gdzie tylko znalazłem nie mogłem sobie odmówić, tym bardziej że występowały w połączeniu z lekkimi kwaskowatymi kremami lub jako przekładane nimi torty bezowe. Oryginalne miejscowe słodycze to budynie i pozostałe po Anglikach puddingi, twaróg z miodem, gęsty sok trzcinowy, owoce awokado, melony, papaja, słodkie czerwone banany i tzw. woodaples, czyli brzydko pachnące jabłka w zdrewniałej skorupie przerabiane na świetne i aromatyczne dżemy.
Absolutnie odradzam picie kawy (?), jest mało aromatyczna, lurowata dokładnie taka sama w każdym lokalu. Za to prawdziwa cejlońska herbata parzona na różne sposoby to rozkosz dla podniebienia i solidny kop energii, wieczorem nie należy przesadzać, bo może skończyć się bezsennością, czego doświadczyłem. Miejscowe piwo – Lion i mocniejsze Arum – zupełnie przyzwoite, a jako mocny trunek popularny jest arak.
Wiesław Mądrzejowski