Pośród polskich artystów współczesnych jest przynajmniej kilkoro, którzy zyskali poważne uznanie poza granicami kraju. Wśród nich ludzie kina - tacy jak Roman Polański, czy Jerzy Skolimowski. Także pisarze, jak choćby Jerzy Kosiński. Oczywiście poeci - nobliści: Czesław Miłosz i Wisława Szymborska. Można by także wymienić kilka osób ze świata muzyki. Gorzej z tymi, co to posługują się „piórkiem i węglem”, lub też innymi technikami wizualnymi, czyli z artystami plastykami. Owszem, jest ich kilkoro w miarę popularnych, jak Rafał Olbiński w USA, czy nie żyjący Zdzisław Beksiński. Ale daleko im do prawdziwej, międzynarodowej sławy. Tymczasem pięć lat temu zmarł człowiek, o którym mało kto wie cokolwiek w Polsce, a który mieszkając i pracując w Szwecji doczekał się prawdziwego światowego rozgłosu. Mówiono o nim geniusz. Z Polski wyjechał w roku 1956. Nazywało się to, że uciekł z kraju, toteż w PRL nie wolno było nawet wspomnieć o jego zachodniej, wielkiej karierze. Niewiele więc osób słyszało o Czesławie Słani - grafiku i rytowniku. Największym na świecie, współczesnym geniuszu rylca.
Czesław Słania urodził się w roku 1921. Po wojnie, w latach 1945 - 50 studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.
Mam przed sobą przepięknie wydaną w roku 2008 biografię artysty. Autorem, redaktorem, a także twórcą opracowania graficznego albumu jest Zygmunt Krzysztof Jagodziński. W książce tej oglądam reprodukcje wczesnych, bo z pierwszego roku studiów, akademickich rysunków autora. Niewiele przesadzę, jeśli napiszę, że ich zaskakujący poziom wydaje mi się bliski młodzieńczym rysunkom wielkiego Albrechta Durera.
Czesław Słania zasłynął jako „geniusz rylca”. Cóż to jest zatem rytownictwo? To wykonanie rysunku na stalowej płytce, przy pomocy specjalnych rylców, a także środków chemicznych. Taka płytka służy do powielenia drukiem zrealizowanej pracy. Owa technika drukarska nosi nazwę wklęsłodruku. W ten sposób drukuje się znaczki pocztowe, banknoty oraz inne papiery wartościowe. Nie każdy rytownik zasługuje na miano artysty. Na płytkę stalową rytuje się prace grafików i malarzy wykonane w różnych technikach plastycznych. Wykonany sztych powinien możliwie wiernie odtworzyć oryginał. Niemniej przetworzenie czyjegoś obrazu na niezliczoną ilość wyrytych kresek wnosi do owego dzieła nową, autorską jakość. I to jest moment, w którym rytownictwo staje się sztuką.
Można ją porównać do koncertowej interpretacji dzieł słynnych kompozytorów, przez pianistów - wykonawców. Bywają wśród nich wielcy twórcy, bywają interpretatorzy przeciętni. W dziedzinie rytownictwa, Czesława Słanię porównałbym do mistrza fortepianu - Artura Rubinsteina. Przy tym trzeba powiedzieć, że Słania nie tylko rytował prace innych grafików. Tworzył także staloryty własne, autorskie. Zatem - używając terminologii muzycznej - był nie tylko genialnym interpretatorem, ale także kompozytorem.
Jako felietonista, nie potrafię powstrzymać się, aby nie przytoczyć, za autorem wspomnianej biografii, kilku zabawnych anegdot.
Podczas hitlerowskiej okupacji, dwudziestoletni zaledwie Czesław Słania, poniekąd dla draki, przy pomocy pędzeleczka i akwarelowych farb, namalował (podrobił) stuzłotowy banknot. Banknot ten podłożyli, wspólnie z przyjacielem, ciotce owego kolegi, kiedy ta pojechała na zakupy do Warszawy. I oto nieświadoma ciotka zakupy stosowne zrobiła i nikt nic nie zauważył. Zatem nasz zdolny młodzieniec namalował jeszcze jedną setkę, a owa trafiła do miejscowej karczmy, gdzie jeden z kolegów poszedł po wódkę. I tym razem fałszywka nie została wykryta. Tyle że kiedy później karczmarz sięgnął do kieszeni, aby wydać resztę biesiadującym w karczmie Niemcom, a rękę miał wilgotną, wyjął setkę całkowicie rozmytą, bowiem farba akwarelowa ma to do siebie, że nie jest wodoodporna.
Prawie dwadzieścia lat później, w roku 1959, już w Szwecji, Czesław Słania umówiony był z pewnym uznanym artystą na zawodowe spotkanie. Nie znający się panowie, trochę dla żartu, założyli, że znakiem rozpoznawczym do dalszych zawodowych kontaktów będzie przedarta na pół dziesięciodolarówka. Ot, takie nawiązanie do gangsterskich filmów. Słania, jako człowiek przesadnie oszczędny, przedarł wprawdzie banknot na pół, ale razem z kawałkiem papieru. Obie oryginalne połówki zachował dla siebie, aby je później skleić i nie stracić dziesięciodolarówki. Natomiast część przeznaczoną do oddania w celach identyfikacyjnych podrobił w swój ulubiony sposób, to jest pędzeleczkiem i farbkami, bez użycia jakichkolwiek wspomagających narzędzi. Oczywiście na owym oddartym równolegle kawałku papieru. Żart udał się. Falsyfikatu nie rozpoznano.
Andrzej Symonowicz