... to zjawisko atmosferyczne zupełnie niesprzyjające rowerzystom. My, cykliści, nie lubimy gdy pada, a jednoślad ma posłużyć za środek lokomocji w docelowe miejsce wyprawy. Niedziela deszczowa to dla Grupy Rowerowej „Kręcioły” stracona niedziela. Jednak gdy odgrzebuję w pamięci różne wspomnienia, to tych wypraw deszczowych też jest wiele. Czasem bywało tak, że wystarczyło wyjechać z zapłakanego Szczytna, a dla przykładu Kurpiowszczyzna witała nas kaskadą barw i wspaniałym słońcem. Gdy przeglądam kroniki, to takie śmieszne zdjęcia, gdy jesteśmy opatuleni nieprzemakalnymi kapotami też się trafiają i tamte przygody wracają.

Deszcz...
Deszczowa wyprawa nad Strugę

Należę do ludzi, którzy jak już coś zaplanują, to nie odwołują i zasada wielu rowerowych wypraw była taka, że jedziemy bez względu na pogodę. Nie zawsze jednak ta pogoda się klarowała i często w deszczu ruszaliśmy i w deszczu wracaliśmy. Humory jednak dopisywały, a peleryny chroniły. Bywało też i tak, że deszcz nas zaskakiwał już w drodze. Każdy wyciągał więc ochronę i nią się otulał. Takie załamanie pogody trafiło się nam, gdy zmierzaliśmy swego czasu do Rozóg. Zatrzymałam rower na poboczu, założyłam płaszcz i z piskiem opon pogoniłam za peletonem. Ale pogoda, wiadomo - kapryśnica, po chwili tak silnie ogrzała słońcem, że płaszcz przeszkadzał i nawet sprawiał, że zaczęłam się w nim pocić. Nie pomyślałam jednak, by się zatrzymać, tylko jadąc rowerem zaczęłam się z okrycia wyswobadzać. Zachowywałam się jak istna kaskaderka: prawa ręka do góry, lewa też, za chwilę jazda bez trzymanki i gdy prawie udało mi się oswobodzić, to... takim długim, bocznym ślizgiem wylądowałam na szosie. Rower posunął w swoją stronę, ja w swoją. Niestety jadący za mną kolega nie miał możliwości na obronny manewr i z impetem wbił w ramę leżącego pojazdu, po czym się przewrócił. Na kolanach pojechał po asfaltowej nawierzchni parę metrów. Ja się szybko poderwałam i stwierdzając, że nic mi nie jest oswobodziłam rower i zeszłam na pobocze. Stanęłam dokładnie pod tablicą z napisem z nazwą wsi Występ i od razu usłyszałam, że niezły występ dałam i że skoro mam całe kości, to przeszłam test na osteoporozę. Nie było mi do śmiechu, ale i tak moje obrażenia w porównaniu z obdartymi do krwi kolami kolegi pozwalały mi normalnie chodzić, a nawet wskoczyć na rower i dalej jechać. Kolega tylko posłał mi piorunujące spojrzenie i też odjechał. Oczywiście przez dwa miesiące ozdobiona byłam siną pieczątką, ale nigdy nie zapomnę występu w Występie.

Pogoda nie rozpieszczała „Kręciołów” podczas wycieczki przez Ruciane – Nida do Popielna

Nie zapomnę też wycieczki do deszczowego Popielna. W kronice „Kręciołowej” zapisałam tę wyprawę tak: Do leżącego nad brzegiem jeziora Śniardwy Popielna 1 września 2002 r. wyruszyły trzy grupy. Pierwsza trzyosobowa o 7.30; druga siedmioosobowa o 8.00 i trzecia jedenastoosobowa o 8.44. Dwie pierwsze, jak na drużynę rowerową przystało, na miejsce zbiórki w Rucianem Nidzie pomknęły na rowerach, trzecia ze sprzętem wpakowała do pociągu. Upalne i pełne słońca wakacje właśnie dobiegły kresu, postanowiliśmy pożegnać je nad brzegiem bezkresnych Śniardw, a przy okazji złożyć wizytę Polskiej Akademii Nauk w Popielnie. Niestety aura spłatała nam wszystkim figla i zesłała deszcz. Lało, gdy wysiadaliśmy z pociągu, lało, gdy połączone w jeden peleton trzy grupy przez Wejsuny zmierzały do Wierzby. Lało, gdy w Wierzbie odwiedziliśmy Dom Pracy Twórczej Polskiej Akademii Nauk. Lało, gdy staliśmy nad brzegiem jezior Bełdany i Mikołajskiego w miejscu przeprawy promem do Mikołajek. Lało, gdy z Wierzby skierowaliśmy rowery w stronę Popielna. Deszczową wyprawę wówczas zakończyliśmy przy zagrodzie tarpanów, saren, jeleni i żubronia. Te moje ówczesne zapiski są cenne, bo nawet gdy teraz to cytuję, to się z nich dowiaduję, że wówczas w Popielnie Polska Akademia Nauk odbudowała stado tarpanów, rozmnożyła bobry, wyhodowała żubronia. Cenne i ciekawe informacje, ale jak teraz wygląda Popielno i praca PAN, niestety nie mam pojęcia, bo wówczas przemoczeni do suchej nitki wróciliśmy do Rucianego Nidy. Tam część grupy, w której się znalazłam wsiadła do pociągu i szczękając zębami dojechała do Szczytna. W domu długo nie mogłam się rozgrzać, gdy teraz to wspominam, to chusteczkę higieniczną przy nosku trzymam... A pisk! Siarczyście kicham, więc szybko kronikę z tymi deszczowymi wspomnieniami zamykam.

Grażyna Saj-Klocek