Nie bardzo długi weekend w tym roku, bo „tylko” trzydniowy akurat wypadł, ale też wystarczy, aby letni sezon grillowy zainaugurować. Co roku mamy właśnie teraz początek wyjazdów na działki, domki letniskowe, dla bardziej ambitnych finansowo przede wszystkim do różnych spa czy innych miejsc rekreacji i wypoczynku. A tam co? Oczywiście tradycyjny wieczór przy grillu. Przyznam, że trochę mam już dosyć tej „tradycji”, bo rzadko zdarza się załapać na coś oryginalnego. Pieczonej karkówki, kaszanki czy po prostu przypalonej na ogniu kiełbasy jakoś z wiekiem nie lubię.
Mając za to przed sobą aż trzy (jak w tym roku) wolne dni po kolei, można poeksperymentować przy kuchni, zabawić się nad daniami, jakich na co dzień nie bardzo chce się nam pichcić, poszukać czegoś oryginalnego.
Na tego typu zabawę w tym roku proponuję na przykład kosmiczną zupę włoską. Spoko, nikt tu nie będzie ganiał po orbicie, chyba że lampka dobrego wina, która jest do takiej zupy absolutnie obowiązkowa przerodzi się w lampek ilość większą o mocy orbitalnej. Dlaczego zupę tę nazywam kosmiczną? Bo po pierwsze składa się z ogromnej liczby składników – musi być nie mniej niż dwadzieścia! Tych, którzy się już przestraszyli od razu uspokajam – wszystkie znajdziemy na rynku lub w najbliższym porządnym markecie. Druga cecha tej kosmicznej zupy – to jej ilość. Nie da się tego ugotować mniej niż 3 litry a to już porcja dla dobrych kilku osób. Jeżeli się więc Państwu na weekend zapowiedziała rzadko widziana rodzinka lub większa grupa znajomych, polecam tę zupę szczególnie. Jadłem ją z przyjemnością w naprawdę dobrym i do dziś miło wspominanym sycylijskim pensjonacie, a ma ona jeszcze jedną zaletę. Otóż jej przyrządzanie zaczęło się niedługo po śniadaniu tak ok. południa a do gotowania żona właściciela zaprosiła praktycznie nas wszystkich. Wkład pracy był wprawdzie zróżnicowany, lecz każdy coś tam swojego dołożył. Osobiście odpowiadałem za dowiezienie z rynku gospodyni ze świeżo zakupionymi produktami i … obranie ziemniaków. A ile było przy tym gadania, śmiechu i zabawy… Zapamiętam na zawsze. Nie odpuściłem sobie i następnego dnia zapisałem dokładnie wszystkie składniki.
Zabawa zaczyna się właśnie od zakupów – wcale nie drogich. Najważniejszy jest porządny spory kurczak, po dwie puszki (!) fasoli i zielonego groszku, kapusty – niezbyt wielkiej, ale twardej, włoszczyzny, czyli marchwi – tak z 5 sztuk, pietruszki, selera naciowego, pora – ale zużyjemy tylko jego dolną białą część, 5 – 6 pomidorów, boczku chudego tak na oko z 25 dkg, parmezanu i ziół. Chociaż takie podstawowe jak bazylia, rozmaryn, pieprz, tymianek to w domu raczej mamy. Tak jak i makaron – koniecznie taki, jaki nazywamy muszelkami.
Gdy już wszystko mamy na miejscu capo, czyli szefowa kuchni odpowiadająca za ostateczny smak potrawy, podzieliła robotę. Najdłużej trwało gotowanie dokładnie oczyszczonego kurczaka już od początku z ziołami, czosnkiem – nie żałować, ze cztery ząbki, liściem laurowym i co tam kto lubi. Najważniejsze, żeby bulion był naprawdę zawiesisty. Potem grupa odpowiedzialna za warzywa kroiła w słupki marchew i pietruszkę, szatkowała bardzo drobno kapustę, a moje ziemniaki (5 sporych) w drobną kostkę. W innym rondelku drobno pokrojony boczek usmażono na rozgrzanej oliwie z posiekaną cebulą i 2 ząbkami czosnku. Do tego dodano ziemniaki, marchew, pietruszkę, seler i krótko znów smażono. Wtedy wrzucamy kapustę i zalewamy bulionem. Teraz szatkujemy drobno białe mięso z kurczaka i dodajemy je do zupy razem z fasolką, groszkiem i czterema obgotowanymi pomidorami bez skórki oraz z makaronem al dente. Koniec i czas gotowania to już solówka kuchmistrza – solenie, pieprzenie, dodanie natki pietruszki i posypanie parmezanem. Całość trwa dobre dwie godziny. Dobrej zabawy!
Wiesław Mądrzejowski