W notatkach prasowych ostatnich tygodni króluje wątek policyjny. Mamy szanse poczytać sobie o zupełnie nieprawdopodobnych bezeceństwach kalających dobre imię stróżów prawa. Najpierw był film Wojciecha Smarzowskiego „Drogówka”. Zaraz później seks party na komisariacie w Opolu, zdjęcie „tirówki” w policyjnym radiowozie z Bydgoszczy, a u nas w Szczytnie epopeja w odcinkach o kreatywności gospodarczej Wyższej Szkoły Policji. Wszystko to mocno wstrząsające. Tymczasem ja swoje dotychczasowe kontakty z przedstawicielami władzy wspominam jak najlepiej. Nawet w sprawach drogowych. Jeżdżę samochodem od czterdziestu lat, a tylko raz zapłaciłem mandat! I wcale nie jestem jakimś fanatykiem ostrożnej jazdy. Tymczasem mój młody kolega i współpracownik prowadzi auto zaledwie od dwóch lat, a już musiał zapłacić policjantom bodajże trzy razy - w tym jeden raz za używanie podczas jazdy telefonu komórkowego.
Niedawno w rozmowie z przyjaciółmi przypomniałem sobie zabawne dość wydarzenie związane z komisariatem wówczas jeszcze milicji, w Warszawie przy ulicy Wilczej (Śródmieście). Otóż będąc młodym i zdolnym(!) plastykiem sporo chałturzyłem, zarabiając pieniądze w najróżniejszych spółdzielniach działających na rynku plastycznym. Wypłaty odbierało się w kasie firmy, w określonym dniu. Zawsze tak bywało, że w owym wyznaczonym dniu w kolejce do okienka spotykało się zaprzyjaźnione artystyczne bractwo. Każdy z owych wytrawnych chałturników podchodził do kasy i nagle stawał się bogaty. Taki przypływ gotówki to znakomity pretekst, aby przykasowe spotkanie starych przyjaciół kontynuować. Oczywiście w sympatyczniejszych warunkach, czyli w najbliższej knajpie.
Pamiętnego dnia pieniądze odbieraliśmy z firmowej kasy przy ulicy Foksal. Niedaleko, na Nowym Świecie funkcjonowała popularna wówczas (lata 70.) knajpa rybna. Jak wiadomo rybka lubi pływać i ta właśnie mądrość ludowa stała się naszym biesiadnym hasłem. Samej biesiady, po tylu latach, już nie pamiętam. Za to doskonale zapamiętałem przebudzenie następnego dnia. Rano zadzwonił telefon. Potwornie skacowany podniosłem słuchawkę, a tu wita się ze mną milicyjny oficer z pobliskiego komisariatu, czyli z ulicy Wilczej i pyta, czy przypadkiem czegoś nie zgubiłem.
Skąd miałem wiedzieć? Dopiero co obudził mnie. Okazało się, że ma mój portfel, a w nim pełno forsy. Były tam także moje wizytówki – stąd numer telefonu.
Wziąłem prysznic, ubrałem się i pomaszerowałem na Wilczą. Mieszkałem bardzo blisko, więc jakoś się dowlokłem.
Na komisariacie czekało na mnie dwóch milicjantów – sympatycznych chłopaków w moim mniej więcej wieku. Poinformowali mnie, że miałem niebywałe szczęście, ponieważ portfel zgubiłem gdzieś na ulicy, a zauważyły go dwie zupełnie obce sobie panie. Zdaniem moich milicjantów, gdyby tylko jedna z pań zobaczyła zgubę, to bez wątpienia przywłaszczyłaby sobie całość i tyle. Natomiast w zaistniałej sytuacji jedna pani pilnowała drugiej i obie odniosły mój portfel na najbliższy posterunek. Mało tego. Milicjant poprosił je o kontakt telefoniczny z uwagi na to, że być może właściciel portfela będzie chciał przekazać im 10% znaleźnego. Nie podały żadnego telefonu ani adresu twierdząc, że oddać zgubę to ich chrześcijański obowiązek i nie ma mowy o jakichś nagrodach.
W tej sytuacji zaproponowałem moim milicjantom kwotę znaleźnego – a była to naprawdę dość poważna sumka. Chłopaki zdecydowanie odmówili twierdząc, że zawód to zawód, oni dostają za to pensje i żadnych takich „boków” nie biorą. Podziękowałem, wziąłem swój portfel i…pomaszerowałem do sklepu delikatesowego – tuż obok, na Wilczej róg Marszałkowskiej. Tam kupiłem solidną butlę whisky i wróciłem do pokoju moich dwóch funkcjonariuszy. I oto ponownie mnie zaskoczyli. Powiedzieli, że w życiu…, że oni żadnych łapówek nie biorą. Wprawdzie mogliby się ze mną napić, ale nie na służbie. Spytałem do której pracują, zabrałem butlę i poszedłem do domu odespać się.
Tuż przed końcem pracy moich milicjantów ponownie pomaszerowałem na Wilczą i stanąłem przed wejściem do komisariatu. Doczekałem się obu. Podszedłem i powiedziałem – no, teraz chłopaki jesteście po służbie, a ja wyspałem się i mam trochę forsy. I to dzięki wam. Zapraszam. Nie mieli wyjścia. Poszliśmy do „Flisa” (to bliziutko) na flaki z gorzałeczką. Później długo jeszcze utrzymywaliśmy towarzyski kontakt. Dzisiaj są to zapewne zasłużeni emeryci. A może jacyś szczycieńscy wykładowcy? Tych gliniarzy wspominam bardzo fajnie.
Andrzej Symonowicz