Przed tygodniem pisaliśmy, czym są rodziny zastępcze i jakie warunki trzeba spełnić, by móc stać się jedną z nich. Tym razem przedstawiamy dwa małżeństwa z terenu powiatu, które dzieciom boleśnie doświadczonym przez los stworzyły pełne ciepła i miłości domy. O swoich troskach i radościach związanych z wychowywaniem najmłodszych i nieco starszych pociech opowiadają Ewa i Zenon Wysoccy z Wielbarka oraz Ewa i Grzegorz Chmielewscy z Wałpusza.
Ewa i Zenon Wysoccy: SPEŁNIONA PRZEPOWIEDNIA
Ewa i Zenon Wysoccy mieszkają w Wielbarku. Duży dom z ogrodem to już na pierwszy rzut oka odpowiednie miejsce do wychowywania gromadki dzieci. Pani Ewa jest emerytowaną nauczycielką. W swoim zawodzie przepracowała trzydzieści lat, wychowując wraz z mężem troje własnych latorośli. Dziś wszystkie są już samodzielne, a najstarszy syn ma dwoje pociech. Kiedy pani Ewa zbliżała się do emerytury, doszła do wniosku, że nadal chce być komuś potrzebna. Po latach przepracowanych z dziećmi i młodzieżą nie wyobrażała sobie bez nich życia.
- Nagła utrata kontaktu z młodymi ludźmi wywołała u mnie przerażenie. Stąd wzięła się myśl o przygarnięciu dzieci - wspomina.
Pomysł ten zakiełkował jednak dużo wcześniej. Pod koniec lat 70., gdy zaczynała pracę w Szkole Podstawowej w Wielbarku, jej ówczesny dyrektor, nieżyjący już Stanisław Wałach przepowiedział, że będzie się opiekowała potrzebującymi dziećmi. W tym czasie państwo Wysoccy mieli jednak inne obowiązki zawodowe i rodzinne.
Marzenie o byciu rodziną zastępczą spełniło się w kwietniu 2003 r. Wtedy w ich domu zamieszkało troje rodzeństwa - 19-letni dziś Janek, 14-letnia Kasia i 10-letnia Ala. Pan Zenon w tym czasie już nie pracował, co pozwoliło sprawiedliwie rozdzielić obowiązki związane z wychowywaniem dzieci między niego a żonę. W lutym tego roku do rodziny dołączyła jeszcze 9-letnia Karolina. Początki nie były łatwe. Przeniesione ze swojego domu rodzinnego dzieci miały kłopoty z zaaklimatyzowaniem się w nowym środowisku. Ich nawyki oraz sposób zachowania pozostawiały wiele do życzenia. Zaniedbywane, pozbawione właściwej opieki ze strony dorosłych, nie były, delikatnie mówiąc, wdzięcznymi obiektami wychowawczych zabiegów.
- Nie miały w głowach ani nauki, ani pracy. My musieliśmy dostosować się do nich, one do nas. Trzeba było je uczyć najprostszych rzeczy związanych z funkcjonowaniem w rodzinie - mówi Zenon Wysocki.
Najwięcej kłopotów on i jego żona mieli z dorastającym Jaśkiem. Kiedy trafił wraz z siostrami do rodziny zastępczej, bardzo się przeciwko temu buntował. Wcześniej, pozostawiony sam sobie, robił co tylko chciał. Żadne reguły dla niego nie istniały.
- Na początku w ogóle nie miałem ochoty tu być. Za wszelką cenę starałem się stąd odejść - wspomina Janek.
Z czasem jednak jego stosunek do rodziców zastępczych uległ zmianie. Dziś, kiedy zbliża się moment usamodzielnienia, nie chce myśleć o rozstaniu.
- Niedawno miałem sen, że muszę stąd odejść i aż się popłakałem - zwierza się.
Janek uczy się zawodu stolarza w Zespole Szkół nr 2 w Szczytnie. Po zdobyciu fachu, zamierza dalej się kształcić. Marzy mu się praca w powstającej właśnie w Wielbarku fabryce IKEI.
Jego siostry na początku pobytu w rodzinie zastępczej były za to bardzo wstydliwe. Teraz nie ma już po tym śladu. Ala wraz z Karoliną zaprezentowały "Kurkowi" wykonane przez siebie z papieru ozdoby choinkowe oraz "akwarium" zrobione z tekturowego pudełka. W trudnych początkach nieoceniona okazała się pomoc pracowników Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie, a zwłaszcza Ewy Orzoł.
- To dzięki jej wsparciu udało się nam przetrwać najtrudniejsze chwile - wspomina pani Ewa.
W rodzinie Wysockich każdy ma przydzielone obowiązki. Jest wyznaczony czas na odrabianie lekcji, wykonywanie prac domowych oraz przyjemności, takie jak np. oglądanie telewizji. Pan Zenon wraz z Jankiem chodzi do nowo wybudowanej hali na zajęcia sportowe. Życiem rodziny rządzą też pory roku. Latem państwo Wysoccy wraz z dziećmi jeżdżą na wycieczki. W ciągu kilku lat zdążyli już objechać spory kawałek kraju. Na pytanie, jak udało się zbudować w rodzinie dobre relacje, Zenon Wysocki odpowiada, że dzięki stawianiu dzieciom wymagań i konsekwencji w ich egzekwowaniu.
- Nie ma dzieci złych, są tylko niewłaściwe metody wychowawcze i warunki, w których żyją. Za to jednak zawsze odpowiadają dorośli.
Jakie, według państwa Wysockich, cechy powinni mieć kandydaci na rodziców zastępczych?
- Nie tylko trzeba lubić dzieci, ale też należy być konsekwentnym i wytrwałym w realizacji zamierzonych celów - uważa pan Zenon.
- Jeżeli w ludziach tkwi potencjał emocjonalny, jeżeli chcą podarować odrobinę szczęścia innym, to właśnie dzieciom należy się to w pierwszej kolejności - dodaje pani Ewa.
Ewa i Grzegorz Chmielewscy: DZIECI TO BŁOGOSŁAWIEŃSTWO
Ewa i Grzegorz Chmielewscy z Wałpusza są małżeństwem od piętnastu lat. Ona pochodzi z Olsztyna, on osiadł na ojcowiźnie i wybudował z myślą o rodzinie dom. Zanim jednak do tego doszło, małżonkowie musieli borykać się z kłopotami lokalowymi. Jeszcze w okresie narzeczeństwa marzyli o gromadce pociech, co dziś, w czasach, kiedy młodzi ludzie raczej nie myślą o licznej rodzinie, jest szczególnie godne podkreślenia.
- Dzieci są błogosławieństwem. Gdy mieliśmy ich dwoje, rodzice mówili nam, że już wystarczy. Nam nie wystarczyło - śmieje się pan Grzegorz.
W domu państwa Chmielewskich wychowuje się obecnie dziewięcioro dzieci - 13-letni Adam, Sebastian i Sara, 10-letni Rafał, 8-letnia Klaudia, 7-letni Krystian i Łukasz, 5-letnia Zosia i 9-miesięczna Weronika. Czworo z nich trafiło tu w ramach rodziny zastępczej. Chmielewscy stanowczo sprzeciwiają się jednak, by w jakikolwiek sposób wyróżniać je spośród reszty rodzeństwa.
- Nie są co prawda rodzone, ale są nasze - mówią.
Ewa i Grzegorz Chmielewscy nie ukrywają, że ważną rolę w ich życiu odgrywa wiara.
- Bardzo nam pomaga w ustaleniu hierarchii wartości i wychowywaniu dzieci.
Rodziną zastępczą są już prawie cztery lata. Dla pani Ewy Chmielewskiej jednym z największych powodów do zadowolenia jest to, że dzieci doskonale potrafią się ze sobą porozumieć.
- Starsze przekazują zdobytą wiedzę młodszym. Dorośli nie byliby w stanie zrobić tego tak jak dzieci.
Pociechy Chmielewskich nie wstydzą się okazywać uczuć rodzicom przy innych. Dotyczy to także najstarszych dzieci, które są na ogół bardziej powściągliwe od maluchów. Nic nie odbywa się jednak na siłę.
- Na początku proponowaliśmy dzieciom, by zwracały się do nas "wujku" i "ciociu". Teraz mówią "mamo" i "tato", ale to wyszło od nich, spontanicznie - opowiada pani Ewa.
Najwięcej trudności na początku sprawiało wyznaczenie mądrych relacji z rodzicami biologicznymi, którzy nie zawsze spełniali dawane dzieciom obietnice.
- Wszystkie przykre doświadczenia z nimi były jednak potrzebne. Nauczyły nas, że to my stawiamy im warunki dotyczące spotkań i ustalamy kontakty na normalnych, zdrowych zasadach - mówi pani Ewa.
Zdaniem małżonków niezwykle ważne jest, by umieć dostrzegać choćby najmniejsze postępy swoich pociech. Najwięcej radości sprawia rodzicom to, że dzieci chcą z nimi rozmawiać, zawsze są chętne do wielogodzinnych dyskusji.
- Dla mnie szczególnie miłe jest to, że uważają mnie za autorytet. Niedawno syn powiedział z pełnym przekonaniem, że gdybym kandydował w wyborach, na pewno zostałbym prezydentem - mówi z dumą pan Grzegorz.
Ewa Kułakowska
2006.12.20