Kto jeszcze pamięta znakomitego satyryka i poetę, popularnego w latach sześćdziesiątych - Mariana Załuckiego? To on, w jednym ze swoich wierszy, tak - mniej więcej - opisał polską tradycję spożycia:
… wszyscy w Europie wiedzą
od Morza Czarnego, aż po „La Mansza”,
że w Polsce tylko dzieci jedzą;
dorosły zakansza.
Oto dowód, jak na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu lat polski obyczaj biesiadny „przesunął się” ze wschodu na zachód. Kto dzisiaj jeszcze „zakansza”? Obecnie używa się zapitków, czyli popychaczy w płynie. Wódkę spożywa się najczęściej czystą, a każdy kieliszek popija neutralnym płynem.
Tymczasem pamiętam, z moich lat młodzieńczych, że na domowych przyjęciach u rodziców, wujów, stryjów i wszelakich sąsiadów z kamienicy, starannie dbano o zakąskę, a syfon z wodą sodową stał gdzieś z boku i sporadycznie służył prawdziwie spragnionym. Każdy wypity kieliszek wódki zagryzało się zimnym daniem lub czymś ciepłym, co miało zagwarantować odporność na dalsze spożycie. Co więcej - nie było mody na picie wódki czystej, czyli siwuchy. Pijało się wódki kolorowe - jarzębiak, soplicę, odmiany gorzkiej (angielska, żołądkowa, gorzałka pomorska) lub tarniówkę, a jeśli trzeba było zaoszczędzić, to kupowało się czystą i robiło się z niej przepalankę - dodając wyprażony cukier, czyli karmel - lub cytrynówkę - mocząc w wódce skórki od cytryny z dodatkiem odrobiny cukru. Z tym, że z tą cytryną nie zawsze było łatwo. W owych latach uchodziła za rarytas.
Tymczasem z zachodu pomalutku napływała moda na drinki. Młodzież - podatna na nowinki - zaczęła mieszać sok pomarańczowy z czystą wódką. Grecki sok „Dodoni”, bo tylko taki dostępny był w Polsce, zmieszany z wódką i z dodatkiem lodu, nazywano „harcerzykiem” lub „fikołkiem”. Ludzie starsi - bardziej przywiązani do tradycji - zaczęli pijać drinki na raty, czyli najpierw wódkę, a potem soczek. I tak narodziła się powszechnie stosowana dziś zapitka, czyli popitek, albo też popychacz.
Kiedy w roku 1974 wylądowałem w Chicago - pierwszy raz w życiu w kraju kapitalistycznym - zostałem zaproszony przez amerykańskich przyjaciół do nocnego klubu. Tam się piło, tam się nie jadło! To było absolutnie coś nowego, ponieważ w Warszawie o nocnej porze funkcjonowały tylko restauracje, a w nich można było pić alkohol wyłącznie do konsumpcji. Moi przyjaciele zamówili sobie ogromne, mieszane drinki, a ja, zwyczajowo, kieliszek (czterdziestka) czystej. Wypiłem toto na raz i co dalej? Koledzy popijali wolno ze swoich szklanic, a dla mnie grzecznie zamawiali kolejną wódeczkę; średnio co piętnaście minut. Butelki na stolik nie wolno było podać. W sumie sytuacja raczej krępująca. Byłem w Chicago półtora miesiąca i od następnego wieczora ja także zamawiałem ogromne drinki. Zostało mi do dzisiaj.
Wracając do tradycji zakąsek. Jest to obyczaj wschodni - przede wszystkim rosyjski. Niedawno w mazurskim wydawnictwie „Retman” wydano przepięknie opracowaną książkę „Smak Rosji - zakąski do wódki”. Książkę tę opatrzył arcyciekawym wstępem Andrzej Łomanowski. Autor przypomina, że w Rosji, w czasach okropnej biedy, smak zakąski musiał zastąpić jej zapach. Tu przytacza cytat z tekstu Michaiła Żwanieckiego - rosyjskiego humorysty z Odessy:
Czym zakąszać wódkę, to dla nas problem życia i śmierci. A zakąszaliśmy, a właściwie wąchaliśmy już wszystkim: rękawem, korkiem od butelki, zapałkami. Zagryzając jednym cukierkiem na trzech, czterech, dziesięciu… Walczyliśmy o zakąskę, bowiem wódka była zawsze…
Dwa tygodnie temu, na rodzinnym grzybobraniu, zebraliśmy pokaźną ilość opieniek. Część z nich ułożyliśmy w kamionkowym naczyniu, przesypując solą. Zakwasiło się wspaniale. Dziś po raz pierwszy spróbowałem owych kiszonych grzybów. Rewelacja! Cóż to za wspaniała ZAKĄSKA! Chyba czas powrócić do tradycji w dziedzinie spożycia.
Andrzej Symonowicz