Trasa: Wodzisław-Piotrkowice -Nawarzyce-Niegosławice-Sędowice-Wrocieryż (tu spotkałyśmy chłopaków z Łańcuta)-Jelcza-Pawłowice-Skrzypiów-Pińczów-Skrzypiów-Michałów-Węchadłów-Lubcza-Nawarzyce-Piotrkowice-Wodzisław. (miejscowości w woj. świętokrzyskim).
Ilość kilometrów: 60
Czas: 6 h
To, że wystarczy wsiąść na rower, a przygoda sama wkręci się w jego koła - jest prawdą prawdziwą. Przekonały się o tym moje świętokrzyskie koleżanki: Zosia i Małgosia, gdy zabrały mnie do Pińczowa. Wrześniowy urlop spędzałam w Wodzisławiu i opowieściami o rowerowych wyprawach zadręczałam tamtejszych znajomych. Najlepiej mi to wychodziło w ogrodzie Beaty i Marka w specjalnym rowerowym zakątku. Podziwiając pomysłowość gospodarzy siadałam na białej ławeczce w sąsiedztwie przemienionego w kwietnik roweru i snułam wyprawowe plany. Na szczęście ziściły się i w piątek 19 września trzyosobowy peleton z Placu Wolności w Wodzisławiu ruszył asfaltowymi drogami przez te wszystkie wyżej wymienione miejscowości. Inne województwo, ale okolica analogiczna jak na Mazurach: lasy, pola, łąki, drogi, domy... Jednym słowem toczące się życie. Piękna pogoda sprzyjała pracom polowym, mijałyśmy ludzi pracujących przy zbiorze ziemniaków, orce. Naszej wyprawie towarzyszyło piękne słońce, zapach zaoranej ziemi, obornika – swojskość, prawdziwa rolnicza swojskość. W niektórych miejscach asfalt pokryty był grudami ziemi lub pogubionym nawozem. Jadąc opowiadałam moim towarzyszkom, że swego czasu zbierałam do książeczki kolarskiej pieczątki potwierdzające moją bytność w ciekawym miejscu. Wyjaśniałam, że zwykłam kolekcjonować pieczątki parafialne z uwagi na ich okrągły kształt i unikatowy odcisk. Przechwalałam się też, że nie zawsze zdobycie takiego księżowskiego potwierdzenia stemplem było łatwe. Moje przechwałki przerwała Zosia, gdy w Nawarzycach zatrzymałyśmy się pod kościołem pod wezwaniem św Anny. Powiedziała, że wnętrze kościoła przed którym stoimy kryje unikatową ambonę przypominającą łódkę. Nacisnęłam klamkę świątyni, niestety bez efektu. Koleżanki pokazały mi plebanię i dodając, że przecież jestem ekspertem w rozmowach z duchownymi posłały tam. Cóż było robić, nie miałam wyboru poszłam prosić o otwarcie świątyni. Nacisnęłam dzwonek, a po chwili w drzwiach kancelarii ukazał się duchowny. Poprosiłam by pozwolił rowerzystkom zmówić trzy zdrowaśki. Tylko się na taką prośbę zaśmiał, wziął do ręki olbrzymi klucz i po chwili świątynia stała dla nas otworem. Wnętrze przybytku bożego skłaniało do schylenia głowy w pokorze i zmówienia modlitwy, a ambona wprost zachwyciła. Podziękowałyśmy księdzu i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Tym razem opowiadałam moim koleżankom, że marzę o takiej wyprawie rowerowej, która trwałaby kilka dni. Dodałam, że oczywiście w towarzystwie, że chciałabym zwiedzać, fotografować, nocować u zwykłych ludzi, odpoczywać na miedzy, w rowie pełnym ziół... Nagle taki dziwny słodki zapach ziołowy wdarł się przez moje nozdrza wprost do serduszka. Zapachniało mi dzieciństwem i ogrodem mojej babci. W tym miejscu muszę napisać, że mieszkając w Szczytnie podczas wakacji czas spędzałam w Brzozowie. Gdy kończył się rok szkolny moja koleżanka Ania mówiła „Jadę do Pińczowa do babci”, wówczas odpowiadałam „a ja do Brzozowa”. Wtedy, gdy ją pytałam gdzie to jest ona tylko odpowiadała „oj daleko”. I proszę po tylu latach ja jadę rowerem do tego jej Pińczowa i ten zapach... W wielu miejscach widziałam stojące na polach stogi takiego ciemnego siana, nawet mijały nas traktory wiozące trawę o specyficznej barwie. Nawet wygłupiłam się i spytałam moje towarzyszki, czy tutejsze siano ma taki dziwny kolor z uwagi na padające deszcze. „Przecież to mięta” - wyjaśniły ku mojemu zaskoczeniu. Po takim wyjaśnieniu uświadomiłam sobie czym tak cudownie pachnie – to pachniała mięta. Nasza droga wiodła przez plantacje tej rośliny – istny Herbapol. Na horyzoncie zobaczyłam dwóch prawdziwych rowerzystów i od razu zawołałam do moich koleżanek „O tak bym chciała podróżować”. Panowie na nasz widok rozpromienili się i pytali o drogę, bo jadą z Łańcuta do Częstochowy. Wyprawa godna pozazdroszczenia obiecałam im, że fotkę ze spotkania zamieszczę w internetowym „Kurku”. Gdy rozstałyśmy się z nimi ja cały czas zerkałam na plantacje mięty. Obserwowałam jak zielone pola są koszone, a potem rozkładane na specyficznych, przypominających domek z kart rusztowaniach. Tak mi się to spodobało, że całą uwagę skupiłam na tych pracach i pełną piersią wdychałam wspaniałą woń. Moje koleżanki dzięki temu miały chwilę wytchnienia od mojego gadania. Tuż przed Pińczowem ruch znacznie się wzmógł i Małgosia przezornie skręciła w leśną drogę, a my za nią uciekłyśmy od pędzących samochodów. Jechałyśmy leśną drogą i ja znów zaczęłam: „Wiecie, my jak jeździmy z Kręciołami, to czasem bywa tak, że droga nagle nam się kończy i przed nami wyrasta rzeka i wówczas zmuszeni byliśmy przenosić rowery”. Jadąc z moimi towarzyszkami nawet nie przypuszczałam, że właśnie nas to czeka. Faktycznie droga nagle się urwała i przed nami pojawiła się wysoka trawa, a tuż za nią wały Nidy. Usiadłyśmy pośród traw i zaczęłyśmy zastanawiać jak to się mogło stać, że droga nam się skończyła. Gdzieś w oddali zabrzęczał traktor, przez rżysko dotarłyśmy do zbawiennego dźwięku i od pracujących na polu ludzi uzyskałyśmy wskazówki i bezpiecznie dotarłyśmy do Pińczowa. W pizzerni „Piwniczka” kupiłyśmy olbrzymią pizzę i pojechałyśmy nad zalew, by na łonie natury zaspokoić głód. To był najpyszniejszy posiłek w dodatku w tak urokliwym miejscu.
Wracałyśmy znów drogą pełną zapachu mięty. W przedwieczornej porze obserwowałyśmy kolejne zabiegi przy miętowych domkach, otóż przykrywano je płachtami folii. To była wspaniała miętowa wyprawa, a słowa gratulacji kieruję do moich towarzyszek – jesteście wspaniałe. Dziękuję.
Grażyna Saj-Klocek