odc. 106

Miłe ciepło upalnego popołudnia morzyło snem pomimo lekkiej bryzy zawiewającej od jeszcze chłodnego jeziora. Ławki dookoła zielonej, matowej tafli zajęte były do ostatniego miejsca. Mamy z dziatwą szczebioczącą i wrzeszczącą, dziadkowie (ciekawe, że babcie na ławeczkach nie siadują, chyba że z wnuczkami) wspominający dawne przewagi i klęski, młodzi ludzie w parach jedno i wielopłciowych nieświadomi, iż naruszają heteroseksualne podwaliny ojczystego kraju. Franek Baczko, zmęczony pracą od świtu mieszczneński biznesmen, marzył o chwili spoczynku, wyciągnięciu nóg i kwadransie leczniczej drzemki. Niestety, obszedł już ponad połowę wokół jeziornej ścieżki i nie mógł znaleźć wolnego kawałka ławki. Już prawie zdecydował się na klapnięcie na nadjeziorną trawkę, co mogło jednak naruszyć jego imidż szanowanego członka miejscowej middle class, gdy zauważył prawie pustą ławkę, świetnie ulokowaną w cieniu starego klonu. Ławkę prawie pustą, gdyż na jej lewym skraju siedział niski, na pierwszy rzut oka mężczyzna, z mocno przerzedzoną, a chyba niegdyś bujną czupryną. Pomimo upału ubrany był w ciemny, lekko zmięty garnitur, a biała prawie nie przepocona koszula związana pod szyją jaskrawym krawatem znamionowała wykształciucha w każdym calu. Franek bez wahania skierował się ku ławce, chociaż przez lata wykształcony instynkt przetrwania w społecznej dżungli ostrzegał leniwie, że coś tu musi być nie w porządku.

- Dlaczego nikt się jeszcze tu nie dosiadł ? Uważaj! – ostrzegał też ociężały od słońca anioł stróż.

- Eeee…, może nikt nie zauważył wolnego miejsca koło dziadka – bagatelizował lekko drapiący w plecy niepokój.

- Czy mogę się dosiąść? – Franek jako gentleman tużpowojenny dbał zawsze o zachowanie właściwych form towarzyskich.

- Sia…, siadaj pan! – poderwał się kurdupel. – Tadziński jestem, docent! – wyciągnął dłoń, którą Franek odruchowo uścisnął.

- Baczko, recykling odpadów – wypadało też się przedstawić. Docent szarpnął głową, wybił się z obu nóg, w powietrzu wykonał poprawnego radebergera i opadł na ławkę.

- No i popatrz pan, wkurzyli człowieka, że tak powiem. Muszę trochę odsapnąć, zanim będę mógł usiąść za kółkiem! – westchnął głęboko i dwa razy grzebnął lewą nogą.

Franek na wszelki wypadek odsunął się na prawy skraj ławki i już nie dziwił się, że nikt nie towarzyszył w wypoczynku docentowi o nieskoordynowanym systemie ruchowym. Przymknął błogo oczy, wyciągnął przed siebie nogi i po kilku sekundach zapadł w drzemkę.

- Nie, nie puszczę tego płazem. Przecież jeszcze wczoraj rozmawiałem osobiście z wicekrólem Sambezi, a tu taki despekt! – docent zaklął w języku prawdopodobnie obcym, ale niewątpliwie zaklął.

- Słucham…? – mruknął sennie Franek.

- No, mówię przecież, że specjalnie tu do Mieszczna dziś wpadłem prosto z Sambezi, a jeszcze dziś wieczorem lecę do Takwondo Dolnego. I jak można tego nie docenić?! – chamstwo albo prowokacja! Mówię panu! – wyrzucił przed siebie oba ramiona, po czym rytmicznie zaczął drapać się po miejscu, gdzie jeszcze piętnaście lat temu burzyła się bujna czupryna.

- Aha… - uprzejmie skomentował Franek i znów przymknął oczy.

- Jak myślą, że już można mi po głowie skakać, to się gruuuubo mylą! Jeszcze zobaczymy! – skrzyżował dłonie przed sobą, szeroko rozstawił łokcie i zatrzepotał nimi w rytmie niegdyś modnej melodii kaczuchy.

Franek już prawie rozbudzony spojrzał na sąsiada z zainteresowaniem. – A pan to, że tak powiem, odważnie prorządowy? – tu też skrzyżował dłonie i wykonał charakterystyczny ruch łokciami. Docent rozejrzał się wokół, przejechał dłonią pod ławką, drugą zasłonił usta.

- Ja właśnie nie, wprost przeciwnie. W opozycji jestem!

- Eeee… Idzie pan na łatwiznę. Teraz to każdy jest przeciw! Nie znam nikogo, kto głosował na ten rząd. Nikt się nie przyznaje. Sfałszowali wybory, czy co? – Franek jako doświadczony element elektoratu usiłował sprowokować docenta do szczerości.

- Paaanie …- roześmiał się docent – Ja już czwartą kadencję odwalam! Nie ze mną te numery! – radośnie zatrzepotał nogami w efektownych hiszpańskich mokasynach. – Immunitet mam we krwi!

- To zazdroszczę, zazdroszczę! – Franek z uznaniem pochylił czoło – Ale co pana tak zdenerwowało w naszym pięknym mieście?

- Dyrygent, panie kochany, dyrygent! – poderwał się z ławki i trzykrotnie okręcił wokół osi.

- ????? – Franek otworzył usta ze zdziwienia.

- Bo ja, jak mówiłem, prosto tu do Mieszczna na koncert galowy wojewódzkich chórów mundurowych przyjechałem, wchodzę na salę, kłaniam się, bo dobrze jestem wychowany, w dyplomatycznym kodeksie karnym i protokóle otrzaskany. A tu, rozumiesz pan, nic! Zupełnie nic! Nikt mnie nie widzi! Dyrygent nawet na moment nie przerwał, chóru nie wyciszył…

- No, może nie zauważył? Ciemno chyba było, a pan szanowny tak troszkę z metra cięty, bez obrazy oczywiście – Franek próbował jakoś ratować reputację miasta.

- I co z tego? Przecież nawet w takiej Bamakurawie zawsze mi przed schodami dywan rozwijają, czerwony zresztą! A tu nawet taki jeden z drugim udaje, że zapomniał, jak się nazywam! Jeszcze mnie popamiętają! I chóry chrzanione, i Mieszczno śmierdzące…, o przepraszam, nie chciałem pana urazić, poniosło mnie. Ja bardzo cenię mój elektorat, nawet w Mieszcznie – energicznie pokiwał głową, aż długa pożyczka znad czoła przykryła mu oczy.

- Nie przejmuj się pan, docencie kochany – Franek klepnął gościa w plecy. – Jeszcze rok temu też mnie nikt na ulicy nie poznawał, posterunkowy Śliwa jak psa ganiał, a tera co. Powszechnie szanowany obywatel jestem. A może by tak… - Franek zbystrzał – może by tak pan ze mną, co? Śmieci to pewny interes, nie to, co polityka. Języki pan znasz… Rozkręcimy wspólnie interes, co?

Marek Długosz