odc. 115
Jeżeli ktoś przypuszcza, że życie osoby na tak zwanym świeczniku jest usłane białymi różami, to dokładnie się myli. Nie musi to być nawet wielki kandelabr. Wystarczy, ot, taki niewielki świecznik prezesa ogródków działkowych w Mieszcznie.
Czasy mamy teraz takie nadzwyczaj ciekawe, że nie wiadomo, skąd może spotkać człowieka niespodzianka. Szczególnie, jeżeli tenże człek miewa swoje własne zdanie lub, o zgrozo, chce zrobić coś więcej niż przewidują sztywne ramki poprawności wyznaczone przez panujących nam niemiłościwie. Może wtedy spodziewać się wszystkiego, łącznie z usługą porannego budzenia przez firmę jak najbardziej państwową i rzetelną do tego stopnia, że realizację tak miłej niespodzianki będzie miał nagraną na wieczną rzeczy pamiątkę.
Pani Dolińska, jako prezes miejskich ogródków w Mieszcznie nie osiągnęła jak dotąd jeszcze takiego stopnia zawodowych sukcesów, który by ją upoważniał do skorzystania aż z takich dowodów uznania, lecz wygląda, że znajduje się na jak najlepszej ku temu drodze.
- Co ty kobieto wyprawiasz!? – mąż naszej bohaterki, osobnik z gatunku do rany przyłożyć, denerwował się wyjątkowo rzadko. Ostatnio podobno ćwierć wieku temu, a i to też nie jest absolutnie pewne. Tym razem wydawał się mocno poruszony. Pomimo wczesnego popołudnia zaciągnął w oknach zasłony, włączył na cały regulator radio z programem toruńskiego „Radia Kopernik” i dokładnie sprawdził, czy wszystkie posiadane „komórki” zostały pozbawione baterii i schowane w piwnicy pod węglem.
- O co ci, kochanie, chodzi? – pani Dolińska wróciła właśnie z pracy i zmęczona wyciągnęła się w fotelu.
- Dobre sobie! O co chodzi?! Jeszcze ci mało? – mąż załamał ręce – Przecież jak tak dalej pójdzie, to z sądu nie będziesz wychodzić od rana do wieczora!
- Daleko nie mam – uśmiechnęła się pani Dolińska – A przy okazji byłam tam niedawno po remoncie. Nie wiedziałam, że to tak piękny budynek.
- Czy musisz sobie żartować? Bo mi wcale nie jest do śmiechu! – przystawił sobie krzesło i usiadł, spoglądając na żonę z coraz większym niepokojem.
- Po pierwsze – wyciągnął kciuk – jeszcze nie wiadomo, co będzie z aferą czarnej sceny. Potrzebne ci to było? Przecież mogłaś zabronić!
- Mogłam! – znów się uśmiechnęła.
- Po drugie – do kciuka dołączył palec wskazujący – masz jak w banku proces z mechanikami. Nie pozwoliłaś im spokojnie korzystać z ogródkowych garaży za parę groszy. Nikomu to wcześniej nie przeszkadzało, tylko tobie. Potrzebne ci to?
- Mnie może nie, ale naszym ogródkom na pewno tak. Każdy grosz się w sumie liczy! – uśmiech pani Dolińskiej był już promienny.
- Może i tak, ale główny mechanik poczuł się zniesławiony. Twierdzi, że kłamiesz… - mąż z niedowierzaniem patrzył na radosny nastrój żony.
- Ma prawo, byle za własne pieniądze! Mówię ci, dopiero bym się zmartwiła, gdyby ten proces poleciał z urzędu, za państwową kasę. A jak tylko skarży mnie prywatnie, to nie ma sprawy. Za swoje pieniądze.
- Czy ty się dobrze czujesz? – nie poznawał zwykle poważnej i rozsądnej małżonki.
- Och, doskonale! Chociaż trochę się dzisiaj zmęczyłam, wiesz, trzeba załatwić tyle rzeczy… A jeszcze ten nieurodzaj na wiśnie…
- Ty mi wiśniami głowy nie zawracaj! – zdenerwował się już mocno – Przecież mogą cię skazać!
- Jasne, że mogą… - radośnie klasnęła w ręce.
Przymknął na chwilę oczy, policzył w myślach do dziesięciu i delikatnie ujął dłoń pani Dolińskiej.
- Ty naprawdę się cieszysz? To przecież będzie straszne…
Spojrzała na męża uważnie. – Tak mu na mnie ciągle zależy – poczuła w sercu miłe łaskotanie. - Stary poczciwy Miś!
- Wiesz co, popatrz, co się dzieje – pochyliła się, aby zrozumiał co mówi pomimo ciągle wrzeszczącego radia.
- A co ma się dziać?
- Przecież oglądałeś Ranki i Wieczory Ogródków. Co się podobało publiczności, a nie zapominaj, że publiczność to elektorat!
- O właśnie! Oglądałem i czytałem. Wszyscy chwalą! Nareszcie coś w Mieszcznie się udało!
Skromnie opuściła głowę. – Sam wiesz, ilu ludzi się przy tym napracowało. Ale kto dostał najwięcej oklasków?
Niespokojnie rozejrzał się wokół. - Musisz to przypominać, może nikt nie zauważył?
- Kto trzeba zauważył i dlatego, widzisz, nie ma czego się bać. Jakiś jeden czy drugi wyrok by się przydał, byle szybko.
- Ale przecież… - jeszcze nie rozumiał. Spokojnie wstała z fotela, wyciszyła radio i szeroko rozsunęła zasłony. Pokój zalały mocne promienie jeszcze wysoko stojącego słońca. Otworzyła okna i mocno zaciągnęła się aromatem świeżo skoszonej trawy.
- Sam widzisz, słońce ciągle świeci. Pomimo wszystko.
Zaczynał powoli rozumieć. – To znaczy, że …
- To znaczy, że wcześniej czy później warto mieć czarno na białym, że właśnie teraz, kiedy – tu spojrzała z uśmiechem na męża – kiedy strach się bać, człowiek potrafił zachować się przyzwoicie. Normalnie przyzwoicie. Nie przejmować się krzykaczami, czy to akurat mającymi czarne obsesje, czy mechanikami, dla których najważniejsza w ich pracy jest kasa, a nie sprawny samochód. Nie wątpię, że rozumiesz.
Potrząsnął głową z niedowierzaniem, ale i z szacunkiem. – Wiesz, ciągle się ciebie uczę…
Marek Długosz