odc. 155
- Czternaście, piętnaście, szesnaście… - Niusia Robaczek powoli jechała, a lepiej byłoby to określić toczyła się przelotową ulicą Mieszczna nazwaną imieniem Wielkiej Poetki i liczyła przymusowe przystanki.
- Właściwie dlaczego ja się denerwuję, dlaczego się denerwuję?! Denerrrrrwuję! – wrzasnęła w końcu pełną piersią aż rudy kundel, który zamierzał rzucić się pod koła jej samochodu podkulił z przerażenia ogon i zniknął, staczając się schodami w kierunku jeziora.
- Przecież ta ulica to nie moja dział…. ka! – przygryzła język ostro hamując, gdyż jadący z przeciwka ogromny TIR nic sobie nie robił z przepisów o pierwszeństwie przejazdu i z niezmąconym spokojem spychał inne samochody na chodnik. Wąska uliczka zastawiona z jednej strony parkującymi autami pełniła obowiązki obwodnicy głównej arterii.
Niusia z obawą spojrzała na stojące wzdłuż tej autostrady stare kamienice.
- Jak długo jeszcze to wytrzymają? Lada moment zaczną się sypać…
- Spokój, Niusia! Spokój, po co te nerwy! Sama jesteś w tym mieście? Inni tego nie widzą? Cholera! Jak jedziesz baranie! Że też żadnej cholernej gliny na was nie ma! Jak długo tu jeżdżę jeszcze nigdy nikogo w białej czapce nikt tu nie widział! Dobrze, że już koniec… - z ulgą skręciła w lewo i szerszą, choć nie mniej atrakcyjnie pożłobioną jezdnią ruszyła w stronę ratusza, rozkosznie podskakując i wybijając swego „golfa” w powietrze na licznych muldach.
- Ach, jeszcze zakupy… - z żalem minęła zarezerwowany dla prominentów parking na dziedzińcu i usiłowała wjechać na Plac. Niestety, ustawione w kilku rzędach samochody ściśle do siebie przylegały na grubość lakieru, a czasem i ciaśniej.
- Gdzie tu stanąć?! – zafrasowała się. – Skąd tu dzisiaj tyle tego żelastwa? – uważnie szukała jakiejś małej luki.
- A to co za cholera?! – jedną trzecią Placu zajmowała buda serwująca – jak głosił wielki napis na jej froncie – „prawdziwe mazurskie zapiekanki”.
- Szkoda, że nie góralskie z oscypkiem – mruknęła pod nosem. Szczęśliwie w plątaninie stłoczonego na Placu żelastwa utworzyła się na moment dziura. Niusia zamknęła oczy, nacisnęła pedał gazu i o milimetry wyprzedziła zieloną „astrę”, której kierowca przekazywał jej teraz najserdeczniejsze życzenia wszelkiej pomyślności w słowach rzadko spotykanych w publikacjach dla panienek z dobrych domów.
- No, przynajmniej coś mi się dzisiaj udało! – uśmiechnęła się po raz pierwszy od pół godziny. Gdy otworzyła drzwi, w twarz buchnął jej odór topionego tłuszczu dochodzący z budy reprezentacyjnej jadłodajni. Rozanieleni klienci odchodzili od okienka, ściskając w rękach tacki z ociekającymi tłuszczem frytkami. Niektórzy zasiadali przy stolikach i nic sobie nie robiąc z kurzu wznoszonego przez tłoczące się wokół samochody radośnie pochłaniali kultowe danie Rzeczpospolitej trzy i pół.
- Że też na to żadnego sanepidu nie ma – zamyśliła się Niusia. Przyjrzała się budzie bliżej i porównała jej wielkość z innymi zakładami tej klasy licznie rozsianymi wokół reprezentacyjnego Placu Mieszczna.
- Nie ma szans, nie spełnia żadnych warunków, ale stoi… - uśmiechnęła się ze smutkiem.
- A właściwie co ty się przejmujesz, ABC jesteś czy inne ZOMO? Jak kogoś szlag trafi przez salmonellę czy przez inne robactwo to dopiero będzie smród – jeszcze raz uważniej przyjrzała się wyszukanej architekturze obiektu.
- Ciekawa jestem kto podpisał zgodę na to cudo? W końcu to jego zmartwienie i… - tu rozejrzała się wokół.
- Właściwie to nie wygląda tak najgorzej. Która to już drewniana buda pod ratuszem? Jeszcze ze dwie i można ogłosić powstanie skansenu, do atrakcji turystycznych zgłosić! – mruknęła pod nosem i przeciskając się pomiędzy parkującymi samochodami ruszyła w kierunku sklepów.
- Kłaniam się nisko – oparty o zielony słup miejskiego śmietnika, którego supernowoczesna plastikowa bryła zdobiła kolejną pierzeję głównego placu Mieszczna stał w służbowej pozycji zastępca pani Dolińskiej w zarządzie miejscowych ogródków działkowych.
- Czego tak wypatrujesz? – zainteresowała się Niusia.
- Nie mogę się napatrzeć … - westchnął radośnie Kowalski.– Nareszcie czuję się tutaj jak w domu!
- Co? Podoba ci się ta buda? – zdziwiła się Niusia.
- A co, tobie może nie?! – zaperzył się.
- Powiem ci szczerze, że nie bardzo – zmarszczyła nos. – Jakoś tak, nikogo nie obrażając ni przypiął ni przyłatał.
- Oooo! To szanowna pani guściki ma jakieś takie elitarne powiedziałbym nawet. Gotyku się zachciewa czy innego renesansu! A tak zwyczajnie, jak u nas na wiosce to nie łaska? Gazet nie czytasz? Większość nas popiera!
- Większość to nie zawsze mądrość, że o dobrym guście nie wspomnę! – prychnęła Niusia – A że ta buda najbardziej przypomina sławojkę co za stodołą jeszcze chyba stoi to masz rację. Kropka w kropkę!
- Ale ludzie mają przynajmniej pod ręką coś na ząb do przetrącenia. Tanio i szybko! Zobacz, jaki tłok – wskazał palcem.
- Phi! – parsknęła Niusia. – Odważny jesteś swoją drogą…
- Co?! Co chciałaś przez to powiedzieć, to jakieś insynuacje! – poczerwieniał na twarzy.
Niusia roześmiała się szeroko. – O co się złościsz? Właśnie chciałam powiedzieć, że wprowadzanie nowych kierunków i stylów w architekturze wymaga odwagi. Już widzę te tytuły w podręcznikach „epoka drewnianej prostoty Kowalskiego” albo „zastał murowaną, zostawił drewnianą”. Nieźle, co?
Marek Długosz