odcinek 164
Przez ostatnie półwiecze Mazury, i Mieszczno także, wyeksportowały do tak zwanej Europy tysiące, tysiące ludzi. Nie zawsze dobrowolnie, ale kto pyta towar czy ma ochotę przemieścić się z kraju do kraju? Brudna kasta polityków partii, stronnictw, lig czy innych cudactw, uzurpująca sobie prawo do decydowania o życiu innych, nigdy nie wpadłaby zresztą na taki pomysł. Tak swoją drogą to aż trudno sobie wyobrazić, że tylu, zdawałoby się, rozsądnych i sympatycznych niegdyś ludzi pakuje się w polityczną kabałę. Dotyka to nawet kobiet, które z natury wydają się rozsądniejsze i życzliwsze ludzkiemu rodzajowi, dając mu zresztą początek. Zostawmy jednak niewartych wspomnienia sprawców i zajmijmy się przedmiotami ich działań.
Straszny posterunkowy Kuciak, Śliwą przez przyjaciół zwany został tak jak wszyscy dzielni i bezinteresowni agenci, funkcjonariusze i wszelkiej maści pomocnicy mieszczneńskich służb specjalnych jawnych, tajnych i szuwarowo błotnych, zmobilizowany do ciężkiej kilkudniowej roboty. W końcu tylko raz do roku w Mieszcznie pojawiają się tysiące gości nie pragnących niczego więcej poza piwem i kontaktem z kulturą. Cokolwiek rozumiane jest pod tym słowem. Wprawdzie to główny piarowiec (według dzisiejszych standardów) wodzowskiego reżimu malarza ze smętnym wąsikiem zwykł mawiać, że na dźwięk słowa „kultura” sięga po pistolet, ale gdy w jednym miejscu gromadzi się większa liczba wielbicieli kultury (i piwa), w każdym kraju na świecie władza staje się cokolwiek elektryczna.
Kuciak więc, jako podpora i senior mundurowych w Mieszcznie, spacerował ostatniego sobotniego wieczora po swojej części centrum, który to rewir znał od kilkudziesięciu lat dużo lepiej niż swą rodzoną małżonkę. Wypracowanym na wielu kursach ruchem delikatnie, lecz znacząco i w odpowiednich momentach poklepywał wiszącą u boku czarną wykładnię prawa. Powodowało to natychmiastowe wyciszenie rozhuśtanych emocji i zdmuchiwało konflikty niczym piankę z kufla piwa. Znał zresztą tu wszystkich co bardziej wyróżniających się aktywnością uczestników świątecznych gier i zabaw, dokładnie pamiętał ich ojców, a jeszcze lepiej babcie.
Zatrzymał się pośrodku ostatniej świetlnej plamy na skraju rozgrzebanego w przebudowie parku, demonstrując w ten nieskomplikowany sposób swoją obecność.
- Dobry wieczór, panie władzo – z ciemności wyłonił się starszy, lekko pochylony mężczyzna w szarym, podniszczonym, lecz dokładnie wyprasowanym garniturze.
- Dobry jak dobry, okaże się – Kuciak z zainteresowaniem przyjrzał się nieznajomemu.
- Ludzi widzę dużo, jak wtedy w sześćdziesiątym dziewiątym – westchnął przybysz.
- Bal tu był… Ćwierć wieku peerelu! „Rodzince strzeliło dwadzieścia pięć lat” Pietrzak śpiewał. Śpiewa jeszcze?
- Tak, tylko coś innego - zainteresowanie Kuciaka wzrosło. - Pamiętam, też wtedy tu byłem, szczyl jeszcze można powiedzieć, prosto z woja i po szkółce – uśmiechnął się na wspomnienie dawnych dobrych czasów.
- To musieliśmy się widzieć, panie władzo! – ucieszył się starszy – Ja wyjechałem stąd po siedemdziesiątym. O, tu mieszkałem, obok, na samej górze! – wskazał stojącą obok starą kamieniczkę z widoczną jeszcze, odrapaną datą 1906 pod niedbale narzuconym tynkiem.
- Zaraz, zaraz… - Kuciak zsunął czapkę na tył głowy, zmrużył oczy i potarł zarost na niedogolonej brodzie.
- To pan będziesz, będziesz… Erwin?
- Ja, Erwin panie władzo!… - ucieszył się przybysz.
- A panem władzą to już od prawie dwudziestu lat nie jestem, upaństwowili nas – uśmiechnął się Kuciak. - Słuchaj no Erwin, a twoja siostra to taka blond była bardziej, Elza, co?
Erwin złapał się za serce i głośno pociągnął nosem. – To pan…, to ty mnie pamiętasz?
- Jakbym miał nie pamiętać, przecież cię złapałem jak prawie młyna nie podpaliłeś – Kuciak stuknął palcem w wątłą pierś przybysza. – Kiedy to było? Chyba jesienią w sześćdziesiątym dziewiątym?
- Ja, tak było, a dzisiaj tam spać będę, hotel tam jest – uśmiechnął się przybysz.
Przeszli kilkanaście kroków i usiedli na nowo postawionej kamiennej ławce, gustownie wykończonej drewnianymi listwami.
- Zmieniło się Mieszczno … - Erwin zatoczył ręką wokół – drzewa podrosły, pamiętam jak je sadzili. Ale grają jak wtedy. Na święto dwudziestego drugiego lipca.
- Coś ty, jakie tam święto, już dawno nieważne! Teraz to tylko takie „wieczory i ranki” Mieszczna! – sprostował Kuciak. – Czysta komercja, jak się teraz mówi.
- To widać, widać – westchnął Erwin – bir kosztuje drożej jak u nas. Ludzie też biedni…
- Nie jest tak źle – Kuciak zatoczył ręką wokoło – na te piwo albo i coś więcej prawie każdego stać.
- To po co ta darmowa garkuchnia? Widziałem, że tłok był, pchali się ludzie po jedzenie.
- Aaaa, nie to taki program europejski – uśmiechnął się Kuciak – żeby ludzie przyzwyczaili się ryby jeść zamiast mięcha. Jak w cywilizowanej Europie.
- Gdzie? U nas? – roześmiał się Erwin – Tego jeszcze nie było, a by się przydało, bo ryby drogie! Nie każdego stać! Chciałem tu sobie kawałek węgorza kupić jak kiedyś, pamiętasz?
- No przecież – uśmiechnął się Kuciak – twój stary butelkę postawił, a Elza tego węgorza…
- To za to, że mi tę głupotę wtedy odpuściłeś… - roześmiał się Erwin – były czasy…
- A co tam teraz u ciebie, co robisz, co z Elzą? – Kuciak zdjął czapkę i przetarł chustką spotniałą łysinę.
- Długo by gadać, a ty na służbie – Erwin zatoczył ręką po otaczających ich tłumach – a ja jutro wyjeżdżam. Koniec wycieczki…
Marek Długosz