odc. 178
Imieniny to wprawdzie jeszcze nie święto narodowe, ale ludowe już jak najbardziej. Obchody są więc może nieobowiązkowe, ale mile widziane i przez elektorat przestrzegane niczym ramadan w świecie islamu. Kryzys ogólnoświatowych finansów wprawdzie dotarł i tutaj, lecz cóż to dla przedstawicieli władzy. Niewysokich może, ale wystarczająco dobrze opłacanych, aby stać ich było na kromkę chleba dla przyjaciół. I dostojnych gości także. Wszystkiego bowiem spodziewał się sołtys Teodor Marynara z Wyrzutków, gości z zaprzyjaźnionych okolic, pracowników firm i gospodarstw z przodującymi rolnikami na czele, ba, duchowieństwa nawet i innych służb mundurowych, lecz gdy na podjeździe pojawiła się znana na całych Mazurach limuzyna wożąca dostojne ciało Wójcika, w całym sołeckim biurze zawirowało.
- Rany, wszystkiego bym się spodziewał…! – Marynara sięgnął po marynarkę zawieszoną na oparciu fotela, gdyż obchody zdążyły się już rozkręcić i nastąpiło pewne rozluźnienie protokółu. Odruchowo sięgnął do kieszeni po grzebień i przyczesał równo wąsy, które od początku sołtysowania nabrały wyraźnie sumiastej objętości.
- A kto tam się za nim skrabie? – zaprzyjaźniony sołtys Siup z Zasypia lekko odsunął ograniczającą widoczność firankę.
- Patrzcie! Pan inżynier Wiechowicz się załapał na podwózkę – zdziwił się szeryf z powiatu, nowy w tym towarzystwie i nie bardzo w układach zorientowany.
Marynara już wybiegał do przedsionka witać radośnie dostojnego gościa, tym bardziej niespodziewanego, że w ostatnim czasie z lekka na gospodarza pogniewanego.
- Gość w dom – Bóg w dom! – pokłonił się nisko Marynara i pod nogi chciał Wójcika podjąć, ale życzliwie został za ramiona powstrzymany i do rasowego „niedźwiadka” przywiedziony. Rozczulony sołtys wymienił równie serdeczne powitanie z inżynierem Wiechowiczem.
- Prawda, że właściwie to nie wypada może tak w urzędowym czasie i budynku, ale ja tu prywatnie jestem, więc w imieniu naszego reprezentanta i swoim własnym – z najlepszymi życzeniami! – wyjął z podręcznej torby - kuferka, z jaką prawdziwi reprezentanci jego zawodu się nie rozstają, pękatą butelkę świetliście połyskującego płynu ozdobioną nobliwie złotą nalepką w języku całkowicie obcym dla wszystkich obecnych.
- Zapraszam czym chata bogata…! – wiódł Marynara gości przez skromny sekretariat do sołtysowego gabinetu, gdzie nastąpiły dalsze powitania.
Gdy spełniono pierwsze toasty, przegryziono świetnie wędzonym węgorzem, z którego Marynara słynął na cały powiat, nastąpiły już wyluzowane rozmowy. A to o światowych finansach, które skutecznie wymiatają także złotówki z kieszeni rodaków, a to już bliżej o szorstkiej przyjaźni na szczytach krajowej władzy. Tu Wójcik popisał się znajomością najświeższych warszawskich anegdot, które z dumą sprzedał przy aprobującym rechocie obecnych. Nawiązał przy okazji do drobnych – jak to określił nieporozumień jakie niestety wystąpiły pomiędzy nim i Marynarą.
- Bo widzisz, miękkie serce mam – pochylił się poufale do sołtysa – i jak słyszę, że coś można dla dzieci załatwić to zawsze pomogę. Prawda inżynierze? – zwrócił się do Wiechowicza.
- Prawda, na dzieci każdy cię weźmie, nawet jak interes na szemrany wygląda – zgodził się Wiechowicz – Ja przecież nic przeciwko dzieciom… ja tak w ogóle za porządkiem jestem u mnie w sołectwie – sumitował się sołtys – a ten Burzyk… - machnął ręką.
- No to na zdrowie – podsumował dyskusję inżynier – i oby nam się! Gdy już wątpliwości zostały wyjaśnione i przyszła współpraca najniższego szczebla władzy z najwyższym zadekretowana została stosownymi uściskami, godne towarzystwo zeszło w dyskusji na sprawy poważne i dla Rzeczpospolitej ważne niezmiernie
- Szkoda, że nowe święto nie przeszło, naród by się ucieszył, kapkę po świętach i Sylwestrze odsapnął … - zaczął sołtys Siup
- Ja tam uważam, że dobrze jest jak jest – włączył się szeryf – i to wcale nie ze względów tam jakichś ideo – zastrzegł się szybko. – Jak się znam na tym to zrobiłby się następny tydzień laby a co poniektórzy to nie wytrzeźwieliby do Wielkanocy.
- Ale tradycja, tradycja… i o naszych braciach wschodnich Słowianach też trzeba pamiętać! – Wójcik złożył ręce i spojrzał na sufit lekko upstrzony przez muchy.
- E tam, chrzanisz! – włączył się inżynier Wiechowicz – Robota, robota jest najważniejsza! Świętować to sobie będziemy mogli jak dojdziemy do przynajmniej europejskiej średniej. A tak to masz rację – zwrócił się do Wójcika – będzie nam bliżej do wschodnioeuropejskiej!
Taki bezpośredni pokaz niezależności inżyniera wywołał na twarzach poniektórych oznaki przynajmniej zakłopotania.
- Co on tak sobie pozwala – szepnął szeryf do Marynary – wylecieć chce ze swojej fuchy? - tu warto dodać, że inżynier Wiechowicz zajmuje zaszczytne stanowisko dyrektora PSOS czyli Powiatowej Stacji Obsługi Samochodów i jakby nie było urzędnikiem państwowym jest, chociaż w kitlu mechanika.
- Nie bój nic, da sobie radę, znają się z lasu od stu lat! – uspokoił go sołtys.
- A tak przy okazji – nie dawał się uspokoić inżynier – to ciała daliście w tej Warszawie z reformą naprawy i konserwacji samochodów! Tak naprawdę to przecież nic innego tylko spychologia! Na was chcą zepchnąć odpowiedzialność! – zwrócił się do obu sołtysów.
- Na was i na powiat będą ludzie kląć jak nie będzie gdzie samochodu naprawić, bo wszystkie państwowe stacje albo się sprywatyzują i nikogo nie będzie na ich usługi stać, albo padną na pysk! Jakoś sobie do tej pory radzę i tylko żeby mi nikt nie przeszkadzał! – poczerwieniał zdenerwowany.
- Nie denerwuj się, spokojnie – Wójcik przytrzymał rękę rozzłoszczonego mechanika – nikt przecież nie mówi, że sobie nie dasz rady! Ty sobie zawsze poradzisz… - uśmiechnął się do kolegi – a jak ktoś sobie nie da rady to padnie! Robota, robota jest najważniejsza!
Marek Długosz